Więc mam opisać możliwie suche
fakty, jak tego chcą moi koledzy. Mówiono: "Im bardziej pan się będzie
trzymał samych faktów, podając je bez komentarzy, tym będzie to
wartościowsze". Spróbuję więc... lecz człowiek przecież nie był z drewna -
już nie mówię z kamienia (chociaż wydawało się, że i kamień nieraz musiałby się
spocić). Czasami więc, wśród podawanych faktów będę jednak wstawiał myśl,
wyrażającą to co się czuło. Nie wiem, czy koniecznie ma to obniżać wartość
napisanego. Nie było się z kamienia - często mu zazdrościłem - miało się
jeszcze ciągle bijące, czasem w gardle, serce, kołaczącą gdzieś - chyba w
głowie - myśl, czasami łapałem ją z trudem... O nich - dorzucając od czasu do
czasu parę odczuć - sądzę, że dopiero odda się obraz prawdziwy.
Dnia 19
września 1940 roku - druga łapanka w Warszawie. Jeszcze żyje kilku ludzi, którzy
widzieli, jak o godzinie 6.00 rano szedłem sam i na rogu Alei Wojska i
Felińskiego stanąłem w "piątki" ustawiane przez esesmanów z łapanych
mężczyzn. Potem załadowano nas na Placu Wilsona do aut ciężarowych i zawieziono
do koszar Szwoleżerów. Po spisaniu danych personalnych w zorganizowanym tam
prowizorycznie biurze i odebraniu ostrych przedmiotów (pod groźbą zastrzelenia,
jeśli się potem u kogoś bodaj żyletka znajdzie) wprowadzono nas na ujeżdżalnię,
gdzie pozostawaliśmy przez 19 i 20 września. W ciągu tych paru dni niektórzy
zdążyli już zapoznać się z pałką gumową spadającą na ich głowy. Mieściło się to
jednak w ramach możliwych do przyjęcia, dla ludzi przyzwyczajonych do tego
rodzaju sposobów utrzymywania ładu przez stróżów porządku. W tym czasie niektóre
rodziny wykupywały swych najbliższych, płacąc ogromne sumy esesmanom. W nocy
spaliśmy wszyscy pokotem na ziemi. Ujeżdżalnię oświetlał ogromny reflektor,
stojący przy wejściu. Po czterech stronach umieszczeni byli esesmani z bronią
maszynową.
Było nas
tysiąc osiemset kilkudziesięciu. Mnie osobiście najbardziej denerwowała
bierność masy Polaków. Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś
psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym, że cały ten tłum upodobnił się
do stada baranów. Nęciła mnie
myśl prosta: wzburzyć umysły, poderwać do czynu tę masę. Współtowarzyszowi memu
- Sławkowi Szpakowskiemu (wiem, że żył do czasu Powstania w Warszawie)
proponowałem nawet wspólną akcję w nocy: opanowanie tłumu, napad na posterunki,
przy czym miałem - przechodząc do ubikacji - "zawadzić" o reflektor i
zniszczyć go. Lecz ja przecież w innym celu znalazłem się w tym środowisku, a
to byłoby to pójściem na rzecz znacznie mniejszą... On w ogóle uważał to za
pomysł z dziedziny fantazji
.
3) 21 września
rano wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli z
bronią maszynową, odwieziono
na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych. W wagonach tych
przedtem widocznie musieli wieźć wapno, gdyż cała podłoga była nim wysypana.
Wagony zamknięto. Wieziono dzień cały. Pić ani jeść nie dali. Zresztą jeść nikt
nie chciał. Mieliśmy, wydany dnia poprzedniego, chleb którego wtedy ani jeść ani
cenić nie umieliśmy. Chciało się nam tylko bardzo pić. Wapno pod wpływem
wstrząsów rozdrabniało się w pył. Unosiło się w powietrzu, drażniło nozdrza i
gardło. Pić nie dali. Przez szczeliny desek, którymi zabite były okna,
widzieliśmy, że wiozą nas gdzieś na Częstochowę. Około 10 wieczór (godzina
22.00) pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie jechał. Słychać
było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów. To miejsce we
wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim, co
było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. Nie
jest to silenie się na jakieś dziwne słowa, określenia. Przeciwnie - uważam, że
na żadne słówko ładnie brzmiące, a nieistotne, wysilać się nie potrzebuję. Tak
było. W głowy nasze uderzały nie tylko kolby esesmanów - uderzało coś więcej.
Brutalnie kopnięto we wszystkie nasze pojęcia, do których myśmy się na ziemi
przyzwyczaili (do jakiegoś porządku rzeczy - prawa). To wszystko wzięło w łeb.
Usiłowano uderzyć możliwie radykalnie. Załamać nas psychicznie jak najszybciej.
Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto
drzwi naszego wagonu. Oślepiły nas reflektory skierowane we wnętrze.
- Heraus!
rrraus! rrraus! - padały wrzaski, a kolby esesmanów spadały na ramiona, plecy i
głowy kolegów. Należało szybko znaleźć się na zewnątrz. Skoczyłem i
wyjątkowo nie dostałem kolbą; stając w piątki trafiłem w środek kolumny. Zgraja
esesmanów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask: "zu Fünfe!" Na
stojących na skrzydłach piątek, rzucały się psy, szczute przez żołdaków.
Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie
znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek.
Słabsi byli oszołomieni do tego stopnia, że naprawdę tworzyli bezmyślną grupę. Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości
skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi
i zaraz w ślad za nim puszczono serię z peema. Zabito. Wyciągnięto z szeregu
dziesięciu przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, w ramach
"odpowiedzialności solidarnej" za "ucieczkę", którą
zaaranżowali sami esesmani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach
uwiązanych do jednej nogi. Drażniono psy skrwawionymi trupami i szczuto je na
nich. Wszystko to robiono przy akompaniamencie śmiechu i kpin.
Zbliżaliśmy
się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis:
"Arbeit macht frei". Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć.
Za ogrodzeniem, rzędami ustawione były murowane budynki, wśród których widniał
rozległy plac. Stojąc wśród szpaleru esesmanów, przed samą bramą, doznaliśmy na
moment większego spokoju. Odpędzono psy, kazano nam wyrównać piątki. Tutaj
liczono nas skrupulatnie - na końcu doliczając ciągnione trupy. Wysoki, wtedy
jeszcze pojedynczy płot z drutu kolczastego i brama pełna esesmanów nasunęły mi
mimowolnie, czytany kiedyś aforyzm chiński: "Wchodząc, pomyśl o odwrocie,
a wychodzić będziesz cało..." Uśmiech ironiczny zrodził się gdzieś we mnie
i przygasł... na co to tutaj się przyda... Za drutami, na wielkim placu,
uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich
stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby-ludzie. Z zachowania
podobni raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta - nie ma
jeszcze w naszym języku określenia na takie stwory). W dziwnych ubraniach w
pasy, jakie się widziało na filmach o Sing-Sing, z orderami na kolorowych
wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało), z drągami w ręku,
rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów.
Bijąc
ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca,
wskakując butami na piersi, brzuch - zadawali śmierć z niesamowitym jakimś
entuzjazmem. "Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!..."-
przemknęła mi myśl. - Co za podłość! - rozumowałem jeszcze kategoriami ziemi.
Ludzie z łapanki - a więc nawet w pojęciu Niemców nie obciążeni żadną winą
wobec Trzeciej Rzeszy. W głowie zabłysły mi słowa Janka
W.,
wyrzeczone do mnie po pierwszej łapance (sierpień) w Warszawie: "Ot,
widzisz, nie skorzystałeś z tak dobrej okazji - ludziom złapanym na ulicy nie
zarzucą żadnej sprawy politycznej - w ten sposób najbezpieczniej można się
dostać do obozu." Jakże naiwnie, hen tam w Warszawie podchodziliśmy do
sprawy Polaków wywożonych do obozów. Tu nie potrzeba było mieć żadnej sprawy
politycznej, żeby zginąć. Zabijano pierwszego lepszego z brzegu. Zaczynało się
od pytania rzuconego przez pasiastego człeka z drągiem:
"Was
bist du von zivil?" Odpowiedź: ksiądz, sędzia, adwokat
wówczas powodowała bicie i śmierć. Przede mną w piątce stał jakiś kolega, który na to
pytanie, rzucone mu z równoczesnym ujęciem go garścią za ubranie pod gardłem,
odpowiedział: "Richter". Fatalny pomysł! Po chwili był na ziemi bity
i kopany. Więc wykańczano specjalnie inteligencję. Po tym spostrzeżeniu
zmieniłem nieco zdanie. To nie obłąkańcy, to jakieś potworne narzędzie do
wymordowania Polaków, rozpoczynające swe dzieło od inteligencji.
Pić chciało
się okropnie. Przywieziono właśnie kotły z jakimś napojem. Ci sami zabijający
nas obnosili kubki z napojem wśród szeregów, pytając: "Was bist du von
zivil?" Dostawaliśmy upragniony bo mokry - napój, wymieniając jakiś zawód
robotnika czy rzemieślnika. A ci niby-ludzie, bijąc nas i kopiąc wykrzykiwali:
... "hier ist KL Auschwitz - mein lieber Mann!"
Pytaliśmy
siebie nawzajem, co by to miało znaczyć? Niektórzy wiedzieli, że to Oświęcim, lecz dla nas była to tylko nazwa
jednego z polskich miasteczek - potworna opinia o tym obozie nie zdążyła
jeszcze przeniknąć do Warszawy, nie była też znana w świecie. Nieco później
dopiero jedno to słowo mroziło krew w żyłach ludziom na wolności, spędzało sen
z powiek więźniom Pawiaka, Montelupich, Wiśnicza, Lublina. Jeden z kolegów
objaśnił nas, że jesteśmy w koszarach piątego D.A.K. - tuż koło miasteczka
Oświęcim. Dowiedzieliśmy się, że stanowimy "zugang" bandytów
polskich, którzy rzucali się na spokojną ludność niemiecką, a których za to
spotyka tu odpowiednia kara. "Zugangiem" nazywano wszystko, co do
obozu przyszło, każdy nowy transport. Tymczasem sprawdzano obecność,
wykrzykując nazwiska podane przez nas w Warszawie, na które trzeba było szybko
i głośno odpowiedzieć: "Hier!" Przy tym było wiele powodów do szykan
i bicia. Po sprawdzeniu, setkami odsyłano nas do szumnie zwanej
"kąpieli". Tak przyjmowano transporty ludzi, łapanych na ulicach
Warszawy, niby to na pracę do Niemiec, tak przyjmowano każdy transport w
pierwszych miesiącach, po założeniu obozu w Oświęcimiu (14.6.1940 r.).
Z ciemności,
gdzieś z góry (z nad kuchni), odezwał się kat, Seidler: "Niech nikt z was
nie sądzi, że kiedykolwiek wyjdzie stąd żywy... porcja jest tak obliczona, że żyć tu będziecie 6
tygodni; kto będzie żył dłużej... znaczy, że kradnie, kto kradnie - znajdzie
się w SK - gdzie żyje się krótko!", co przetłumaczył na polski Władysław
Baworowski - tłumacz obozowy. Chodziło o jak najszybsze załamanie psychiczne. W
przywiezione na plac taczki i "rolwagę" złożyliśmy cały chleb jaki
posiadaliśmy. Nikt wtedy go nie żałował - nikt nie myślał o jedzeniu. Jakże
często potem, na samo wspomnienie tego momentu ślinka ciekła i diabli brali.
Kilka taczek i rolwaga pełne chleba! - jaka szkoda, że nie można się było
najeść na zapas...
Razem z
setką innych znalazłem się wreszcie przed łaźnią (Baderaum, blok 18, numeracja
stara). Tu oddaliśmy wszystko do worków, do których przywiązano odpowiednie
numery. Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i ciele, skropiono trochę prawie
zimną wodą. Tu wybito mi pierwsze dwa zęby, za to, że numer ewidencyjny
napisany na tabliczce niosłem w ręku, a nie w zębach, jak właśnie w tym dniu
chciał tego łazienny (Bademeister). Dostałem w szczękę ciężkim drągiem. Wyplułem
dwa zęby. Pociekła krew...
Od tej
chwili staliśmy się tylko numerami. Urzędowa nazwa brzmiała: Schutzhäftling
kr...xy... Ja miałem numer 4859. Dwie trzynastki (z środkowych i skrajnych cyfr),
utwierdzały kolegów w przekonaniu, że zginę; mnie - cieszyły. Dano nam ubranie w biało-niebieskie
pasy, drelichy, takie same jak te, co nas tak bardzo raziły w nocy. Był już
ranek (22.9.1940 r.). Teraz wiele się wyjaśniło. Niby-ludzie mieli na lewym
ramieniu żółte opaski z czarnym napisem: "CAPO", i zamiast barwnych
wstążek z medalami, jak mi się w nocy wydawało, mieli na piersi z lewej strony
kolorowy trójkąt, "winkiel", pod nim, jak pod wstążką, mały czarny
numer na białej łatce.
Winkle były
w pięciu kolorach. Przestępcy polityczni nosili czerwony, kryminaliści -
zielony, gardzący pracą w Trzeciej Rzeszy - czarny, badacze Pisma świętego -
fioletowy, a homoseksualiści - różowy. Polacy złapani na ulicy w Warszawie, na
roboty do Niemiec dostali jakoby winkle czerwone, jako
4) przestępcy polityczni. Przyznam się,
że ze wszystkich innych kolorów - ten odpowiadał mi najbardziej.
Przebranych
w drelichy-pasiaki, bez czapek i skarpetek (skarpetki dostałem 8, a czapkę - 15
grudnia), w spadających z nóg drewniakach, wyprowadzono nas na plac zwany apelowym i podzielono
na połowę. Jedni poszli na blok 10, drudzy (my) na blok 17, na piętro. Tak na
parterze, jak i na piętrze poszczególnych bloków, umieszczeni byli więźniowie
(Häftlinge). Mieli oni odrębną gospodarkę i obsadę administracyjną, tworząc samodzielny
"blok". Dla odróżnienia - wszystkie bloki na piętrze miały do numeru
dodaną literę "a".
Oddano więc
nas na blok 17a, w ręce blokowego Alojza zwanego później "krwawym
Alojzem". Był to Niemiec - komunista z czerwonym winklem - zwyrodnialec,
siedzący w obozach około sześciu lat; bił, katował, znęcał się, uśmiercając
codziennie kilka osób. Lubował się w porządku i dyscyplinie wojskowej,
wyrównywał szeregi bijąc drągiem. "Nasz blok" ustawiony na placu w 10
szeregów, równany przez przebiegającego między szeregami z wielkim drągiem
Alojza, mógł być w przyszłości wzorem wyrównywania.
Teraz, rano,
przebiegał pomiędzy szeregami po raz pierwszy. Tworzył z nas - zugangów - nowy
blok. Szukał wśród nieznajomych ludzi nadających się do utrzymywania porządku
na bloku. Los chciał, że wybrał mnie, wybrał Karola Świętorzeckiego (oficer
rezerwy 13. pułku ułanów), Witolda Różyckiego (nie Różycki o smutnej opinii;
ten był porządny chłop, z ul. Władysława z Warszawy) i paru innych. Szybko
wprowadził nas na blok, na piętro, kazał ustawić się rzędem pod ścianą, zrobić
w tył zwrot i nachylić się. "Wlał" drągiem z całej siły każdemu po
pięć uderzeń, w miejsce na ten cel podobno przeznaczone. Trzeba było mocno zęby
zacisnąć, by się nie wydarł jęk... Egzamin wypadł - zdaje mi się - dobrze.
"Żebyście wiedzieli jak to smakuje i żebyście w ten sposób kijem machali,
dbając o czystość i porządek na bloku."
Tak stałem
się sztubowym (Stubendienst), lecz nie na długo. Chociaż na bloku
utrzymywaliśmy wzorowy porządek i czystość, Alojzowi nie odpowiadały metody,
jakimi usiłowaliśmy to osiągnąć. Uprzedzał nas parokrotnie sam i przez Kazika
(zaufany Alojza), a gdy nic nie pomogło, wściekł się i wyrzucił kilku z nas na
obóz, na trzy dni, mówiąc: "Żebyście spróbowali, jak smakuje praca w obozie
i ocenili lepiej dach i spokój, jaki macie na bloku".
Widziałem,
że codziennie wraca z pracy mniej ludzi - wiedziałem, że "wykańczano"
ich przy tej lub innej robocie, lecz teraz dopiero, na własnej skórze miałem się
przekonać, jak wyglądał dzień pracy zwykłego więźnia w obozie. A pracować
musieli wszyscy. Na bloku mogli zostać tylko sztubowi. Spaliśmy wszyscy pokotem
na podłodze na rozesłanych siennikach. Łóżek w pierwszym okresie nie mieliśmy
wcale. Dzień dla wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4.20, w zimie o 3.20.
Na dźwięk ten, który odzywał się nieubłaganym nakazem - zrywało się na nogi.
Szybko składało się koc, wyrównując dokładnie brzegi. Siennik zanosiło się w
jeden koniec sali, gdzie go chwytali "siennikowi" celem ułożenia w
budowaną pryzmę. Koc przy wyjściu z sali oddawało się "kocowemu".
Ubierać kończyło się już na korytarzu. Wszystko w biegu, w pośpiechu, bo i
Krwawy Alojz z okrzykiem: "Fenster auf!" wpadał z kijem do sali, no i
trzeba się było spieszyć, by zająć kolejkę w długim szeregu przed ubikacją. W
pierwszym okresie nie mieliśmy ubikacji na blokach.
Biegło się rano do kilku latryn, gdzie ustawiało się w ogonku czasami
dwustu ludzi. Miejsc było mało. Wewnątrz stał kapo z drągiem i liczył do
pięciu - kto się opóźniał ze wstaniem, tego walił drągiem po głowie. Nie jeden
z więźniów wpadał do dołu. Z latryn pędziło się po d pompy, których było parę
na placu (łaźni nie było w pierwszym okresie na blokach). Pod pompami kilka
tysięcy ludzi musiało się umyć. Ma się rozumieć, było to niemożliwe. Przebijano
się siłą do pompy, łapało trochę wody w menażkę. Nogi jednak na wieczór musiały
być czyste. Blokowi robiący obchód sal wieczorem, gdy "sztubowy"
składał raport ze stanu (ilości) leżących na siennikach więźniów, sprawdzali
czystość nóg, które musiały być wystawione spod koców w górę tak,
by widoczna
była "podeszwa". Jeśli noga była niedostatecznie czysta, lub za
takową blokowy chciał ją uważać - bito delikwenta na stołku. Otrzymywał od 10
do 20 razów
kijem.
Był to jeden
ze sposobów wykańczania nas, uskuteczniany pod płaszczykiem higieny. Tak, jak i
wykańczaniem było niszczenie organizmu w latrynach przez czynności w tempie i
na rozkaz, jak szarpiący nerwy rwetes przy pompach, jak też wieczny pośpiech i
"Laufschritt", stosowany wszędzie w pierwszym okresie lagru.
Od pompy
biegli wszyscy na bok po tak zwaną kawę lub herbatę. Ciecz wprawdzie gorąca
przynoszona w kotłach na sale, lecz napoje te imitowała nieudolnie. Cukru
zwykły, szary więzień nie widział wcale. Zauważyłem, że niektórzy z kolegów
siedzących tu od paru miesięcy, mają obrzęknięte twarze i nogi. Pytani przeze
mnie medycy oświadczyli, że powodem tego jest nadmiar płynów. Nawalają nerki
lub serce - ogromny wysiłek organizmu przy pracy fizycznej, przy jednoczesnym
spożywaniu prawie wszystkiego w płynach: kawa, herbata, "awo" i zupa!
Postanowiłem wyrzec się płynów nie przynoszących korzyści, pozostać jedynie
przy awo i zupach. W ogóle należało panować nad zachciankami. Niektórzy
ze względu na zimno nie chcieli zrezygnować z gorących płynów. Gorzej jeszcze
było z paleniem, gdyż w pierwszym okresie pobytu w obozie więzień nie miał
pieniędzy, bo nie tak od razu pozwalano mu napisać list. Na to czekał długo, a
zanim nadeszła odpowiedź upływało około trzech miesięcy. Kto nie mógł się
opanować i zamieniał chleb na papierosy, ten już "kopał sobie grób".
Znałem takich wielu - wszyscy się wykończyli.
Grobów nie
było. Wszystkie trupy spalano w nowo wybudowanym krematorium. Więc po gorącą lurę na bloku nie
spieszyłem, inni przepychali się, dając i tu powód do bicia ich i kopania.
Jeśli więzień z obrzękniętymi nogami dorwał się do lepszej pracy i wyżywienia -
wracał do sił, obrzęk mijał, lecz na nogach tworzyły się ropiejące wrzody,
wydzielające cuchnącą ciecz, a czasami flegmonę, którą widziałem dopiero tu po
raz pierwszy. Unikając płynów uchroniłem się od tego szczęśliwie. Jeszcze nie wszyscy zdążyli pobrać
gorącej lury, a już sztubowy kijem opróżniał salę, która przed apelem musiała
być sprzątnięta. W międzyczasie sienniki i koce były ułożone, według mody,
która panowała na tym bloku, a bloki konkurowały między sobą w układaniu tej
naszej "pościeli". Teraz jeszcze musiała być zmyta podłoga.
Gong na apel
poranny uderzał o godzinie 5.45. O godzinie 6.00 stali wszyscy w wyrównanych
szeregach (każdy blok ustawiał się w dziesięć szeregów, co ułatwiało liczenie).
Na apelu musieli być wszyscy. Jeśli
zdarzały się wypadki, że kogoś brakowało - nie dlatego, że uciekł, ale np.
jakiś nowicjusz naiwnie się schował, lub wprost zaspał - i apel się nie zgadzał
ze stanem liczbowym lagru - wtedy szukano, znajdowano, wyciągano na plac i
prawie zawsze zabijano publicznie. Czasami nieobecnym był więzień, który gdzieś
się powiesił na strychu, lub właśnie w czasie apelu "szedł na druty"
- wtedy rozlegały się strzały wartownika na wieżyczce i więzień padał przeszyty
kulami. "Na druty" szli więźniowie przeważnie rano - przed nowym
dniem męki. Przed nocą, będącą kilkugodzinną przerwą w udręczeniach, zdarzało
się to rzadziej. Był oficjalny rozkaz zabraniający przeszkadzania kolegom w
odbieraniu sobie życia. Złapany na takim "przeszkadzaniu" więzień
szedł za karę do "bunkra".
Wszystkie władze wewnątrz lagru rekrutowały się wyłącznie z więźniów.
Początkowo Niemców, później zaczęły windować się na te stanowiska
więźniowie innych narodowości. Blokowy (czerwona opaska z białym napisem
"Blockältester", na prawym ramieniu) wykańczał więźnia na blokach
rygorem i kijem. Był odpowiedzialny za blok, lecz nie miał nic wspólnego z
pracą więźnia. Natomiast kapo pracą i kijem wykańczał więźnia w
"komandzie" i był odpowiedzialny za pracę danego komanda. Największą władzą w lagrze był starszy obozu
(Lagerältester). Z początku byli tacy dwaj: "Bruno" i "Leo"
- więźniowie. Dwaj dranie, przed którymi trzęśli się wszyscy ze strachu.
Mordujący na oczach wszystkich, czasem jednym uderzeniem kija lub pięści.
Prawdziwe nazwisko pierwszego - Bronisław Brodniewicz, drugiego - Leon
Wieczorek, dwóch eks-Polaków na służbie niemieckiej... Ubrani inaczej niż
wszyscy, w długich butach, granatowych spodniach, kurtkach i beretach, na lewym
ramieniu czarna opaska z białym napisem, stanowili ciemną parę, często chodzącą
razem. Jednak wszystkie te władze wewnątrz obozu, rekrutujące się z "ludzi
za drutami" zamiatały proch przed każdym esesmanem, na jego pytanie
odpowiadali dopiero po zdjęciu czapki, stojąc na baczność. Jakże niczym był sam
szary więzień... Władze z nadludzi w mundurach żołnierskich,
esesmani - mieszkali na zewnątrz drutów, w koszarach i miasteczku.
Wracam do porządku dnia w obozie. Apel. Staliśmy wyrównani kijem w szeregach
prostych jak ściana (zresztą tęskniłem do dobrze wyrównanych szeregów
polskich od czasu wojny 1939 roku). Naprzeciw nas makabryczny obraz: stojące
szeregi bloku nr 13 (stara numeracja) - SK (Straf-
5) Kompanie), które wyrównywał blokowy Ernst Krankemann
stosując radykalny środek - wprost nożem. Do SK w tamtym okresie szli wszyscy
Żydzi, księża i niektórzy Polacy za sprawy dowiedzione. Krankemann miał
obowiązek wykańczać możliwie prędko przydzielanych mu prawie codziennie
więźniów; ten obowiązek ten odpowiadał charakterowi tego człowieka. Jeśli się
ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów wprzód, to Krankemann wbijał mu
noszony w prawym rękawie nóż. Ten zaś, kto przez zbytnią ostrożność cofnął się
trochę za wiele, otrzymywał od przebiegającego szeregi kata - cios nożem w
nerki.
Widok padającego człowieka, kopiącego nogami czy wydającego jęki,
rozwścieczał Krankemanna. Wskakiwał wtedy na jego klatkę piersiową, kopał w
nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak najprędzej. Nas ten widok przenikał
prądem. Wtedy, wśród stojących ramię
przy ramieniu Polaków, czuło się jedną myśl - zjednoczeni byliśmy wszyscy
wściekłością, chęcią odwetu. Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym
do rozpoczęcia pracy, i odkryłem w sobie namiastkę radości... Za chwilę
przeraziłem się, czy jestem przy zdrowych zmysłach - tu radość - to chyba
nienormalne... A jednak poczułem radość - przede wszystkim z tego powodu, że
chcę zacząć pracę, a więc się nie załamałem. Był to moment zasadniczego zwrotu
w mojej psychice. W chorobie nazywałoby się to: kryzys minął szczęśliwie. Na razie jednak trzeba było z wielkim
wysiłkiem walczyć o utrzymanie się przy życiu. Po apelu gong oznaczał: "Arbeitskommando
formieren!" Na to hasło wszyscy rzucali się do komand - oddziałów pracy,
które im się wydawały lepsze. Wtedy jeszcze był chaos z przydziałami (nie tak
jak później, gdy każdy spokojnie szedł do komanda, gdzie był zapisany jako
numer). Więźniowie biegali w najrozmaitszych kierunkach, krzyżując sobie
nawzajem drogi, z czego korzystali kapowie, blokowi i esesmani bijąc kijami
biegnących lub przewracających się, podstawiając nogi, popychając, kopiąc
zawsze w najbardziej czułe miejsca.
Za karę wyrzucony na obóz przez Alojza, pracowałem przy taczkach, wożąc
żwir. Po prostu nie wiedząc gdzie stanąć i nie mając upatrzonego komanda,
stanąłem w jednej z piątek setki, którą wzięto do tej pracy. Pracowali tu
przeważnie koledzy z Warszawy. Starsze od nas "numery", to znaczy ci,
co tu dłużej od nas siedzieli, ci, którzy uchronili się dotychczas - zajęli już
jakieś wygodniejsze "posady". Nas - z Warszawy - wykańczano masowo
przy najrozmaitszych pracach, czasami przy przewożeniu żwiru z jednej wyrytej
jamy do zasypywanej drugiej i z powrotem. Ja znalazłem się wśród tych, co
wozili żwir potrzebny przy wykańczaniu budowy krematorium. Krematorium budowaliśmy dla siebie.
Rusztowanie wokół komina wznosiło się coraz wyżej. Z taczką napełnioną przez
"vorarbeiterów", lizusów nieubłaganych dla nas, trzeba było szybko
się posuwać, a i po deskach ułożonych dalej - pchać taczkę biegiem. Co 15-20
kroków stał kapo z kijem i waląc przesuwających się więźniów, krzyczał:
"Laufschritt!" Na górę taczkę pchało się wolno. Z pustą taczką -
"Laufschritt" obowiązywał na całej długości trasy. Tu konkurowały z
sobą w walce o życie mięśnie, spryt i oczy. Trzeba było mieć dużo siły, aby
pchać taczkę, trzeba było umieć utrzymać ją na desce, trzeba było widzieć i
wybrać odpowiedni moment "na wstrzymanie" w pracy, aby złapać oddech
w zmęczone płuca. Tu właśnie widziałem jak wielu z nas, inteligentów, nie daje
sobie rady w ciężkich, bezwzględnych warunkach. Tak - wtedy przechodziliśmy
twardą selekcję.
Sport, gimnastyka uprawiane kiedyś, oddały mi tu wielkie przysługi.
Inteligent oglądający się bezradnie i szukający względów lub pomocy u kogoś,
tak jakby prawie żądał jej z tego powodu, że był adwokatem lub inżynierem,
spotykał się zawsze z twardym kijem. Tu jakiś mecenas z brzuszkiem lub
ziemianin nieudolnie pchał taczkę, że spadła z deski w piach i nie mógł już jej
z powrotem wydźwignąć. Tam znów bezradny profesor w okularach lub pan w
starszym wieku, inny żałosny widok przedstawiał. Wszyscy, którzy się do pracy
nie nadawali lub nie mieli już sił biegać z taczką, byli bici, a przy upadku -
zabijani drągiem lub butem. W takich właśnie chwilach zabijania innego więźnia
człowiek jak prawdziwe zwierzę, stał parę minut, łapał oddech w
szybko
pracujące płuca, wyrównywał nieco tempo łopoczącego serca... Gong na obiad witany z radością przez
wszystkich, w obozie rozlegał się wtedy o godz. 11.20. Pomiędzy godziną 11.30 a
12.00 odbywał się apel południowy - przeważnie dość szybko. Od 12.00 do 13.00
był czas przewidziany na obiad. Po obiedzie gong zwoływał znowu do
"Arbeitskommando" i następowała dalsza męczarnia aż do gongu na apel
wieczorny.
Trzeciego
dnia pracy w "taczkach", po obiedzie wydawało mi się, że gongu się
nie doczekam. Byłem już bardzo zmęczony i rozumiałem, że gdy zabraknie do
zabijania słabszych ode mnie, wtedy przyjdzie kolej na mnie. Krwawy Alojz,
któremu nasza praca na blokach, pod względem porządku i czystości odpowiadała,
po trzech dniach karnych na lagrze, łaskawie przyjął nas na blok z powrotem,
mówiąc: "Teraz już wiecie, co znaczy robota na lagrze - "Paßt
auf!" - z pracą na bloku, żebym nie wyrzucił was na lager na zawsze."
W stosunku do mnie groźbę swoją
szybko wprowadził w życie. Nie stosowałem względem kolegów wymaganych przez
niego, a zalecanych przez Kazika metod i wyleciałem z bloku z trzaskiem, co
opiszę niżej.
Teraz chciałbym napisać o początku montowanej tam pracy. W tym
czasie zasadniczym zadaniem było założenie organizacji wojskowej, w
celu: podtrzymywania kolegów na duchu przez dostarczanie i rozpowszechnianie
wiadomości z zewnątrz, zorganizowanie w miarę możliwości dożywiania i
rozdzielania bielizny wśród zorganizowanych, przekazywanie wiadomości na
zewnątrz, oraz jako uwieńczenie wszystkiego przygotowywanie oddziałów własnych
do opanowania obozu, gdy nadejdzie nakaz chwili w postaci rozkazu zrzucenia tu
broni lub desantu.
Zacząłem
pracę tak jak w 1939 r. w Warszawie, nawet z niektórymi ludźmi, których sam
niegdyś wciągałem do TAP w Warszawie. Zorganizowałem tu pierwszą
"piątkę", w skład której zaprzysiągłem płk.1, kpt.dr.2, rtm.3,
ppor.4, oraz kolegę 5 (klucz z nazwiskami odpowiadającymi tym liczbom napiszę
osobno). Dowódcą piątki został płk.1. Dr.2. dostał rozkaz opanowania sytuacji w
szpitalu więźniarskim (Häftlingskrankenbau - HKB), gdzie już pracował jako
"fleger" (Polacy oficjalnie nie mieli prawa być lekarzami, mogli być
tylko pielęgniarzami).
W listopadzie posłałem pierwszy meldunek do Komendy Głównej w
Warszawie, przez ppor.6. (mieszkał on do Powstania w Warszawie, przy ul.
Raszyńskiej nr 58), pracownika naszego wywiadu, wykupionego z Oświęcimia. Płk.1 przeniósł działanie na teren biura
budowlanego (Baubüro). W przyszłości zorganizowałem jeszcze cztery piątki.
Każda z tych piątek nie wiedziała o istnieniu innych piątek, sądziła, że jest
szczytem organizacji i rozwijała się tak szeroko, jak suma zdolności i energii
jej członków na to pozwalały. Robiłem to przez ostrożność, żeby ewentualna
wpadka jednej piątki, nie pociągnęła za sobą piątki sąsiedniej. W przyszłości
piątki w szerokiej rozbudowie zaczęły się stykać i wzajemnie się wyczuwać.
Wtedy nieraz przychodzili do mnie koledzy z meldunkiem: "Wiesz, tu się
kryje jeszcze jakaś organizacja". Uspokajałem, że to nie powinno ich
obchodzić. Ale to czas przyszły. Na
razie piątka była jedna. Tymczasem na
bloku któregoś dnia, rano po apelu, poszedłem zameldować Alojzowi, że na sali
jest trzech chorych, którzy nie mogą iść do pracy (byli prawie na wykończeniu).
Krwawy
Alojz się wściekł. "Co, u mnie na bloku chory?!... nie ma
chorych!...wszyscy muszą pracować i ty też! Dosyć tego!..." i wpadł za
mną z kijem na salę. "Gdzie są?!..." Dwóch leżało pod ścianą ciężko dysząc, trzeci
klęczał w rogu sali i modlił się.
- Was macht
er?! - krzyknął do mnie.
- Er betet. - Betet?!... Kto go tego nauczył?!...
- Das weiß
ich nicht - odrzekłem.
Przyskoczył
do modlącego się i zaczął mu wymyślać nad głową i krzyczeć, że jest idiotą, że
Boga żadnego nie ma, że on mu chleb daje, a nie Bóg... - ale go nie uderzył.
Potem podbiegł do dwóch leżących pod ścianą i zaczął ich kopać w nerki, i inne
miejsca, krzycząc: "auf!!!...auf!!!...", aż tamci, widząc śmierć
przed oczami, ostatnimi siłami podnieśli się. Wtedy zaczął krzyczeć do mnie:
"Widzisz! mówiłem, że nie są chorzy! Chodzą, mogą pracować! Weg! Marsz do
pracy! I ty z nimi też!" I tak wyrzucił mnie wtedy do pracy na obóz.
A tego co się modlił odprowadził sam do szpitala. Dziwny to był
człowiek - ten komunista. Na placu znalazłem
się w niewyraźnej sytuacji. Wszyscy już stali w komandach pracy, czekając na
wymarsz. Biec, żeby stanąć w szeregach jako spóźniony więzień znaczyło poddać
się biciu i kopaniu przez kapów i esesmanów. Zobaczyłem, że na placu stał
oddział więźniów, którzy byli poza objętymi pracą w komandach. W tym okresie ta
część, która była zbędna przy pracy (komand było mało, obóz dopiero się
rozbudowywał) "robiła" gimnastykę na placu. Na razie koło nich nie
widać było kapów ani
6) esesmanów zajętych ustawianiem grup roboczych.
Pobiegłem do nich i stanąłem w kole "do gimnastyki".
Kiedyś
gimnastykę lubiłem, lecz od czasów Oświęcimia z sympatią do niej jest jakoś
gorzej. Od godziny 6.00 rano, nieraz przez kilka godzin staliśmy i marzliśmy
okropnie. Bez czapek i skarpetek, w cienkich drelichach, w tym podgórskim
klimacie jesienią 1940 roku, rano prawie zawsze we mgle, trzęśliśmy się z
zimna. Granatowiały nogi i ręce wystające często z przykrótkich nogawek i
rękawów. Nie ruszano nas.
Musieliśmy stać i marznąć. Wykańczanie uskuteczniał chłód. A
przechodzący kapowie i blokowi (często Alojz) stawali, śmiali się i ze
znaczącym ruchem rąk imitującym ulatnianie się, mówili: "...und das Leben
fliiieeegt...Ha! Ha!" Gdy się już mgły rozwiewały, błysnęło
słońce i robiło się trochę cieplej, a do obiadu zostawało, zdawałoby się, już
niewiele czasu, wtedy zgraja kapów rozpoczynała z nami "gimnastykę" -
można by to było z powodzeniem nazwać: ciężkie ćwiczenie karne. Na tego typu
gimnastykę czasu do obiadu było jeszcze za wiele. - Hüpfen! -
Rollen! - Tanzen!
-
Kniebeugen!"
Do
wykończenia wystarczało jednego - "hüpfen". Niemożliwością było
zrobić "żabkę" dookoła wielkiego placu - już nie dlatego, że w
drewniakach, bo się je brało wtedy w ręce i nie dlatego, że boso po żwirze
zdzierało się skórę ze stóp do krwi; lecz dlatego, że żadne mięśnie na taki
wyczyn nie wystarczały. Tu znowu ratowała mnie zaprawa sportowa z lat
przeszłych. Tu znowu wykańczano słabych inteligentów z brzuszkiem, dla których
niemożliwa była żabka nawet na krótkiej przestrzeni. Tu znowu kij spadał na
głowy tych, co się co parę kroków przewracali. Znowu niemiłosierne kończenie
ludzi. I znowu, jak zwierzę, człowiek korzystał z chwili wytchnienia i łapał
oddech w momencie, gdy zgraja z kijami obskakiwała jakąś nową ofiarę.
Po
obiedzie - ciąg dalszy. Do wieczora wyciągano wiele trupów i półtrupów, którzy
się szybko kończyli w szpitalu. Tuż obok, koło nas, na placu
"pracowały" dwa walce. Chodziło niby o równanie terenu. Pracowały one
jednak na wykańczanie ludzi, którzy je ciągnęli. W jeden, mniejszy, wprzęgnięci
byli księża z dodaniem kilku innych więźniów - Polaków, do liczby 20-25. W
drugi, większy, wprzęgniętych było około 50 Żydów. Na jednym i drugim dyszlu
stał Krankemann i inny jakiś kapo, którzy wagą swego ciała zwiększali ciężar
dyszla, wgniatając go w karki i ramiona więźniów ciągnących walec. Od czasu do
czasu kapo lub blokowy Krankemann z filozoficznym spokojem opuszczał kij na
czyjąś głowę, uderzał to lub inne pociągowe zwierzę-więźnia z taką siłą, że
nieraz kładł go trupem od razu, lub omdlałego wtrącał pod walec, bijąc resztę
więźniów, by się nie zatrzymywała. Z tej fabryczki trupów w ciągu dnia wielu
wyciągano za nogi i układano rzędem - do przeliczenia w czasie apelu. Pod
wieczór Krankemann, przechadzając się po placu z rękami w tył założonymi,
przyglądał się z uśmiechem zadowolenia byłym więźniom leżącym już spokojnie. "Gimnastykę"
zwaną "kołem śmierci" ćwiczyłem przez dwa dni. Trzeciego dnia rano,
stojąc w kole, zastanawiałem się nad tym, jaki procent z pozostałych ćwiczących
jest słabszy fizycznie i mniej wysportowany ode mnie i obliczałem, jak długo
jeszcze mogę liczyć na własne siły, gdy nagle położenie moje raptownie się
zmieniło.
Komanda
wymaszerowywały do pracy. Część do pracy wewnątrz drutów, a część maszerowała
na zewnątrz (do pracy za bramą, za ogrodzeniem). W pobliżu bramy stał
kierownik obozu (Lagerführer) z grupą esesmanów przed pulpitem. Robił przegląd
wychodzących komand, sprawdzał ilość z podaną w rejestrze. Tuż obok stał
"Arbeitsdienst" - Otto (Niemiec, który nigdy Polaka nie uderzył). Z
tytułu swego urzędu on to przydzielał do pracy poszczególnych więźniów. On był
odpowiedzialny za obsadzanie poszczególnych komand pracownikami. Stojąc
na łuku koła zbliżonym do bramy, spostrzegłem, że Otto pędzi biegiem wprost na
nas. Instynktownie podsunąłem się jeszcze bliżej. "Arbeitsdienst"
wpadł zakłopotany wprost na mnie:
- Vielleicht bist du ein Ofensetzer? - Jawohl! Ich bin ein Ofensetzer. -
odparłem bez namysłu. - Aber ein guter Meister? - Gewiß, ein guter Meister.
- Also,
schnell... Kazał mi wziąć jeszcze
czterech z koła i galopem pędzić za nim do bramy pod blokiem 9 (stara
numeracja); dali nam wiadra, kielnie, młotki murarskie, wapno i cała nasza
piątka stanęła wyrównana przed pulpitem kierownika obozu, którym wtedy był Karl
Fritzsch. Spojrzałem po twarzach przygodnych moich towarzyszy. Żadnego z nich
nie znałem. - Fünf Ofensetzer - meldował
głośno zadyszany Otto. Dali dwóch
żołnierzy postów i wymaszerowaliśmy za bramę w kierunku miasteczka. Okazało
się, że Otto miał przygotować paru majstrów do przestawienia pieców w
mieszkaniu jakiegoś esesmana, zapomniał o tym i w ostatniej chwili ratując
sytuację, w czasie gdy przy bramie liczono poprzednie komando, zmontował zespół
z naszej piątki na placu. Teraz właśnie postowie prowadzili nas do mieszkania
esesmana.
W jednym z domków w miasteczku, właściciel mieszkania, jakiś esesman
przemówił po niemiecku, lecz ludzkim tonem, co mi się wydawało dziwne.
Zapytał, kto jest głównym majstrem i wyjaśnił właśnie mnie, że likwiduje
kuchnię, że przyjedzie jego żona, więc on chce przenieść płytę kaflową tu, a
tamten piecyk do tego pokoju. Uważa, iż jest nas zbyt wielu, ale chodzi o to
przede wszystkim, żeby robota była dobrze wykonana, więc możemy tu wszyscy
pracować, a w razie, gdyby paru nie miało co robić, to niech sprzątają na
strychu. Będzie przychodzić tu codziennie aby robotę obejrzeć. I poszedł.
Sprawdziłem,
czy któryś z kolegów zna się na piecach; gdy okazało się, że nikt, odprawiłem
całą czwórkę do noszenia wody, kopania gliny, rozrabiania, itp. Dwóch esesmanów
pilnowało nas na zewnątrz domu. Zostałem sam. Co robiłem z piecem? - mniejsza.
Człowiek w walce o życie może więcej, niż sam przedtem sądził. Rozbierałem
ostrożnie, by nie połamać kafli, przyglądałem się bacznie, jak idą lufty, gdzie
i jak są sklepione. Później postawiłem piec, następnie kuchenkę w miejscach mi
wskazanych.
Budowałem wszystko przez cztery dni. Gdy jednak piątego dnia należało
pójść i na próbę zapalić w piecu, zawieruszyłem się w obozie tak
szczęśliwie, że chociaż słyszałem, jak szukano ofensetzera-majstra, mnie nie
znaleziono. Nikt się nie domyślił, aby szukać wśród ogrodników w ogrodzie
komendanta... A numerów naszej piątki też nigdzie nie zapisano. To były jeszcze
czasy, kiedy nawet kapowie w komandach nie zawsze notowali numery. Nigdy też
się nie dowiedziałem, czy piece paliły, czy też dymiły...
Wracam do
momentu, gdy znalazłem się po raz pierwszy w miasteczku w mieszkaniu esesmana.
Mam pisać co prawda o suchych faktach... Widziałem już w Oświęcimiu straszne
obrazy - nic mnie nie potrafiło złamać. A tu, gdy mi nie groził żaden kij i
żadne kopnięcie, poczułem jak serce nagle podeszło mi do gardła i było mi
ciężko, jak nigdy dotąd...
Podaję tu
to, co faktem było bezwzględnie. Jest to jednak fakt z głębi mego wnętrza i
może dlatego nie jest tak suchy.
Zostałem sam
przed "zadaniem z piecami", lecz nie o piece chodziło...
Jak to
- więc jest nadal świat i ludzie żyją, jak żyli? Tu domki, ogródki, kwiaty i
dzieci. Radosne głosy. Zabawy. Tam piekło - mordowanie, przekreślanie
wszystkiego, co ludzkie, co dobre... Tam esesman jest katem, oprawcą, tutaj -
udaje człowieka. Gdzież więc jest
prawda? Tam? Czy tu?
W domu
zakłada swe gniazdo. Przyjedzie żona, a więc i uczucia jakieś w nim mieszka.
Dzwony w kościele - ludzie się modlą, kochają, rodzą, a tuż obok - katują,
mordują...
Powstał we
mnie wtedy jakiś bunt. Były to chwile ciężkiego zmagania. Potem przez cztery
dni, chodząc do pracy przy piecach widziałem na przemian to piekło, to ziemię.
Czułem się tak jakbym był raz po raz wpychany to do ognia, to do wody. Tak!
Hartowano mnie wtedy.
Tymczasem pierwsza "piątka" zrobiła już "parę kroków"
naprzód, zaprzysiężono kilku nowych członków. Jednym z nich był kpt.
"Y". Na imię miał Michał. Kapitan Michał podchodził do sprawy w
ten sposób, że pomagał rano przy ustawianiu piątek do pracy. Przy kapach
wymyślał kolegom i zrzędził, równając szeregi oszczędził niejednemu więźniowi
kapowego kija, robił sam wiele ruchu i hałasu, a mrugał znacząco do
współtowarzyszy, gdy kapo stał do nich plecami. Kapowie zdecydowali, że nadaje
się na "dwudziestkowego" i powierzyli mu cztery piątki, robiąc z
niego "Vorarbeitera". Ten właśnie Michał uratował mnie w dzień
krytyczny, gdy musiałem gdzieś zniknąć z oczu kapów. Wpakował mnie do
dwudziestki zaprzyjaźnionego już "unterkapa", w jednym z komand
wychodzących przez bramę do pracy.
Trafiłem do
oddziału pracującego w polu, tuż koło willi komendanta lagru. Tymczasem w
obozie szukano "Offensetzera", aż Otto znalazł innego więźnia i
piątka wyszła do pieców jak zawsze. Przez cały dzień padał deszcz i dął wiatr.
Pracując w polu, z którego robiliśmy w przyspieszonym tempie ogród dla
komendanta,
mokliśmy wszyscy - zdawało się - do głębi ciała; zdawało się nam również, że
wiatr przeszywa nas na wylot. Suchej nitki nie było. Wiatr
7) obracał nami długo (nie można było stać do wiatru
jedną stroną), mroził nam krew w żyłach i tylko robota - szybka praca łopatą -
wydobywała jeszcze z zapasów własnej energii trochę tego ciepła. A energią
trzeba było gospodarować oszczędnie, gdyż zregenerowanie jej było bardzo
wątpliwe... Drelichy kazano nam zrzucić. W koszulach, boso, w grzęznących w
glinie drewniakach, bez czapek, z ociekającymi wodą głowami, gdy deszcz
przestawał padać, parowaliśmy jak konie po biegu.
Rok 1940, szczególnie jesień, dał się we znaki więźniom Oświęcimia
ciągłymi deszczami, szczególnie w czasie apeli. Apel z deszczem stał się
chronicznym zjawiskiem, nawet w dzień, który można by zaliczyć do pogodnych.
Mokli na apelu wszyscy - ci, którzy pracowali przez cały dzień w polu, jak i
ci, co pracowali cały dzień pod dachem. Do pracy pod dachem przede wszystkim
dostawały się "stare numery", to znaczy ci, którzy przyjechali dwa,
lub najwyżej trzy miesiące przed nami. Te miesiące to była ogromna różnica i
"w posadach" (bo wszystkie pod dachem były poobsadzane) i w
przeżyciach. W ogóle więzień, który przyjechał o miesiąc później, nie tym się
różnił od kolegów, że siedział tu krócej, lecz tym, że nie zaznawał już takich
udręczeń, jakie stosowano jeszcze przed miesiącem. Metody jednak stale się
zmieniały i zawsze było ich dość u całej plejady dozorców, naganiaczy i innych
ciemnych typów, którzy chcieli się w ten ohydny sposób przypodobać władzy.
Tak było i w
następnych latach. Lecz na razie nikt o latach nie myślał. "Kazik"
(na 17 bloku) powiedział nam kiedyś, że najgorzej to przetrwać pierwszy rok.
Niektórzy śmiali się serdecznie. Rok? Na Gwiazdkę już będziemy w domu! Niemcy
nie wytrzymają. Anglia, itp. (Sławek Szpakowski). Innych ogarniała zgroza. Rok?
Któż tu wytrzyma rok, kiedy codziennie człowiek bawi się w ciuciubabkę ze
śmiercią... może dziś... może jutro... I dzień czasem wydawał się rokiem. I
dziwnie dzień wlókł się w nieskończoność. Czasami, gdy sił brakowało do pracy,
którą jednak wykonać trzeba było - godzina wydawała się wiekiem, tygodnie
natomiast mijały szybko. Dziwne, ale tak było - zdawało się niekiedy, że coś
albo z czasem, albo ze zmysłami już nie jest w porządku...
A że ze
zmysłami nie było już tak, jak u ludzi... jak u ludzi, hen, tam daleko. To
pewne...
Oto - gdy po ciężkich przejściach zżyliśmy się już trochę ze sobą, a
przeżycia zacieśniły więzy przyjaźni mocniej niż tam na ziemi... gdy się
miało swą "paczkę", w której nawzajem się wspomagano i ratowano,
ryzykując nieraz własnym życiem... gdy nagle na twoich oczach, bracie, zabijano
ci przyjaciela, mordując go w najpotworniejszy sposób - zdawało się jedno!
Rzucić się na oprawcę i zginąć razem... Tak też parę razy było, lecz zawsze
przynosiło to tylko jeszcze jedną śmierć... Nie, to nie jest wyjście! W ten
sposób zginęlibyśmy zbyt szybko...
Więc
widziało się powolną śmierć przyjaciela i niejako konało się z nim razem...
przestawało się istnieć razem z nim... a jednak człowiek odżywał, odradzał się,
przeradzał. I jeśli tak dzieje się nie raz, a powiedzmy dziewięćdziesiąt - to
trudno, staje się kimś innym, niż było się na ziemi... A ginęły nas tam
tysiące... dziesiątki tysięcy... a potem już - setki tysięcy... Śmieszna więc
wydawała się ziemia i ludzie na niej, zajęci jakże błahymi już w naszych oczach
sprawami. Tak przekuwaliśmy się wewnętrznie.
Nie
wszyscy jednak. Obóz był probierzem, gdzie się sprawdzały charaktery. Jedni
staczali się w moralne bagno. Inni szlifowali swe w charaktery jak
kryształ. Rżnięto nas ostrymi narzędziami. Ciosy boleśnie wrzynały się w ciała,
lecz w duszy znajdywały pole do przeorania... To przeradzanie się przechodzili
wszyscy. Jak pługiem przeorana ziemia odkłada się na prawo w skibę urodzajną -
po lewej zostawała do przeorania dopiero w następnym cięciu. Czasami tylko pług
wyskakiwał na jakimś kamieniu i zostawał kawał roli nie przerobiony, jałowy...
nieużytek...
Opadły z nas
wszystkie tytuły, dystynkcje,
dyplomy -
zostały tam daleko, na ziemi... Patrząc jak gdyby z zaświatów na sylwetki
ubrane w te ziemskie naleciałości, widziało się całą naszą paczkę w
przeszłości: jednego z takim, drugiego z innym tytułem, lecz nie mogło się
patrzeć inaczej, jak z uśmiechem pobłażliwym... Byliśmy już wszyscy z sobą
"na ty". Przez "pan" zwracano się tylko do
"zugangów", bo oni jeszcze tego nie rozumieli. Wśród nas był to z
reguły zwrot obrażający. Pułkownik R., do którego zwróciłem się przez
zapomnienie "Panie pułkowniku", żachnął się na mnie ze słowami:
"Może byś już przestał..." Jakże
inaczej to wygląda na ziemi. Jakiś Munio czy Funio będzie się chwalił wśród
kolegów zaszczytem, że z kimś o dwa stopnie starszym mówią sobie
"ty". Tu wszystko znikło bez śladu. Staliśmy się tylko nagą
wartością. Tyle człowiek mógł i znaczył, ile był wart...
W ogrodzie komendanta pracowałem dwa dni. Niwelowaliśmy teren, wytyczaliśmy
gazony, dróżki. Z głęboko wyciętych dróżek wywoziliśmy ziemię.
Wypełnialiśmy wgłębienia grubo sypaną, tłuczoną cegłą. Rozbieraliśmy w pobliżu
kilka domków. W ogóle wszystkie domy koło lagru, a szczególnie w pasie
"kleine Postenkette" (mały łańcuch wart), czyli w pierścieniu o
promieniu paru kilometrów, musiały być rozebrane. Ze specjalnym zacięciem i
jakąś wściekłością rzucali się niemieccy dozorcy na te budowle, postawione tu
przez ludność polską. Bogate wille i skromne, lecz schludne domki, na postawienie
których jakiś robotnik polski pracował może całe życie, znikały z powierzchni
rozbierane rękami więźniów - Polaków, pędzonych drągami, bitych, kopanych i
lżonych różnymi "verfluchtami". Do takiego znęcania się tak w
ogrodzie jak i przy rozbiórce domków była przez cały czas tych robót
nieprzerwana okazja.
Po zdarciu
dachów, rozebraniu ścian takiego domku, najtrudniejsza praca była przy
rozbieraniu fundamentów, które zniknąć musiały bez śladu. Doły zasypywano i
gospodarz, jeśli wróci, będzie musiał długo ustalać miejsce, gdzie kiedyś było
jego rodzinne gniazdo. Wykopywaliśmy bowiem również nawet niektóre drzewa. Z
całego obejścia nie zostawało nic.
Podczas gdy niszczono jedno z takich domostw, spostrzegłem
zawieszony na krzaku obraz Matki Boskiej, który, wydawało mi się, z
jakimś spokojem samotnie tu tkwił i pozostał cały wśród tego chaosu i
zniszczenia. Nasi nie chcieli go zdjąć. W pojęciu kapów, wystawiony na deszcz,
śnieg i mróz właśnie tu najbardziej narażony będzie na poniewierkę. Toteż
znacznie później, na ośnieżonym krzaku można było widzieć szronem pokryty
obrazek, połyskujący złoceniami, ukazujący przez zapotniałą szybkę tylko twarz
i oczy, który dla więźniów pędzonych tędy zimą do pracy wśród dzikich krzyków i
kopniaków, był miłym zjawiskiem, kierującym ich myśli do domów rodzinnych,
jednego do żony, innego - do matki. Przemoczeni
w czasie pracy, przemoczeni na apelach, na noc składaliśmy mokre drelichy pod
głowę zamiast poduszek. Rano wkładało się takie ubranie i szło się bosą nogą w
spadających drewniakach, bez czapek, znowu na deszcz lub przenikliwy wiatr. Był
już listopad. Czasami prószył śnieg. Koledzy się wykańczali. Szli do szpitala i
więcej już nie wracali. Dziwne - nie należałem do herkulesów, a jednak nawet
kataru nie miałem.
Po paru
dniach pracy w ogrodzie, Michał umieścił mnie w dwudziestce, którą sobie mógł
dobrać. Toteż dobierał ją z kolegów, przeważnie już zaprzysiężonych lub takich,
na których można było liczyć, że się znajdą w naszej w organizacji - ludzi wartościowych,
których należało ratować. Dwudziestka nasza należała do setki, która między
kilkunastoma innymi setkami szła na "Industriehof II". Tam szaleli
kapowie: "August Czarny", Sigrud, Bonitz, "August Biały" i
inni. Było paru kilkunastoletnich "szczeniaków"-volksdeutschów na
usługach niemieckich, którzy mieli radość w biciu więźniów po twarzy, biciu
kijem, itp. Jeden z nich przeliczył się nieco i po paru dniach znaleziono go
wiszącego w jednym z baraków; musiał się sam powiesić, nikt mu nie pomagał -
taki był rozkaz wyraźny w lagrze.
Michał jako Vorarbeiter ze swoją dwudziestką dostał do rozbiórki jeden
z domków w polu. Tam zaprowadził nas wszystkich i tam "pracowaliśmy
pilnie" przez parę tygodni. Siedzieliśmy wśród załomów fundamentów domu i
wypoczywaliśmy po pracy, uderzając od czasu do czasu kilofem, by słychać było
tu odgłos jakiejś pracy. Od czasu do czasu paru kolegów wynosiło na noszach
gruz, w który zamieniały się ściany i fundamenty burzonego domku. Materiał w
postaci gruzu używany był do budowy drogi odległej od nas o kilkaset metrów. Do
domku tego, położonego daleko od terenów pracy reszty setek, nikt z władzy
naszej nie raczył zaglądać. Kapowie mieli tak wiele pracy przy wykańczaniu
kilkunastu setek "wściekłych psów polskich", że nie pamiętali o nas,
lub nie chcieli się fatygować przez błotniste pole. Michał stał na straży i
pilnie obserwował. Gdy jakiś esesman lub kapo był
gdzieś w
bliskiej odległości, wtedy natychmiast sunęła para kolegów z noszami, kilofy
uderzały raźniej w cement fundamentów i w sklepienia piwnic.
Podczas
pracy stałem obok Sławka Szpakowskiego. Rozmowa nasza toczyła się przeważnie na
tematy kulinarne.
Obaj byliśmy
optymistami. Doszliśmy do wniosku, że co do potraw gusty mamy prawie
identyczne. Sławek więc układał menu, jakim kiedyś przyjmie mnie u
8) siebie, w Warszawie, po powrocie z lagru. Od czasu do
czasu, gdy nam chłód dokuczał i deszcz lał za kołnierz, braliśmy się do pracy
na serio, odłupując wielkie bryły betonu.
W pasiakach,
z kilofami i młotkami, przedstawialiśmy obraz, do którego tylko można było
dośpiewać zwrotkę: "...w minach kując kruszec młotem" i Sławek
obiecywał namalować - po wyjściu z tego piekła - mój portret w pasiaku i z
kilofem. Tylko optymizm podtrzymywał nas, bo reszta - cała rzeczywistość była
bardzo czarna. Głód skręcał nam już kiszki. Ach, gdyby teraz można było mieć
tamten chleb, który złożyliśmy na placu do taczek, w dzień przyjazdu do obozu.
Wtedy jeszcze nie potrafiliśmy cenić chleba. W pobliżu miejsca naszej pracy, za drutami,
umieszczonymi na granicy "wielkiego łańcucha wart" pasły się dwie
kozy i krowa, które z apetytem zajadały liście kapuściane rosnące po tamtej
stronie drutów. Po naszej stronie nie było już liści kapuścianych - wszystkie
były zjedzone. Nie przez krowy, lecz przez stwory do ludzi podobne - przez
więźniów - przez nas.
Zjadaliśmy
kapustę i buraki pastewne w surowym stanie. Zazdrościliśmy wtedy krowom - im
buraki nie szkodziły. My w ogromnym procencie chorowaliśmy na żołądki.
Wśród więźniów panował ogarniający coraz większe masy więźniów i panoszący się
w tamtym okresie w obozie "Durchfall", czyli po polsku - biegunka,
dyzenteria. Na żołądek jakoś nie
chorowałem. Sprawa prozaiczna - zdrowy żołądek, to ważna rzecz w obozie. Kto
zachorował, musiał mieć wiele silnej woli, by powstrzymywać się od jedzenia, na
krótki chociażby okres, zupełnie. O diecie specjalnej mowy nie było. Mogła być
stosowana w szpitalu, jednak tam początkowo trudno się było dostać i rzadko się
wracało. Wychodziło się przeważnie z dymem przez komin krematorium. Siła woli,
stanowiąca tak wiele, w tym wypadku nie wystarczała. Nawet, gdy więzień się
opanował i oddawał obiad, a chleb suszył, na dzień następny, lub go spalał na
węgiel i zjadał dla powstrzymania biegunki, to i tak był osłabiony ciągłym
rozstrojem żołądka, a w pracy komanda, pod okiem kata z kijem, z braku sił do
pracy "podpadał" jako "ein fauler Hund" i był kończony
biciem.
Wracając do lagru na apel południowy i wieczorny, czyli dwa razy
dziennie, musieliśmy wszyscy nieść cegły. Przez pierwsze dwa dni nosiliśmy
po 7 cegieł każdy, później przez kilka dni - 6, a na koniec ustaliła się norma
5 cegieł. W obozie, gdy przyjechaliśmy, ogrodzonych było drutem sześć bloków
piętrowych i czternaście parterowych. Na placu apelowym budowano osiem bloków
nowych, piętrowych, a wszystkie parterowe podnoszono do piętrowych. Materiał
(cegły, żelazo, wapno) nosiliśmy do obozu z odległości kilku kilometrów i zanim
budowy zostały zakończone, zakończyło też swe życie wiele tysięcy więźniów.
Praca w
dwudziestce Michała zaoszczędziła wiele sił kolegom. Poczciwy Michał, stojąc na
straży naszego bezpieczeństwa - na zewnątrz domku - zaziębił się, dostał
zapalenia płuc i dostał się do szpitala. Zmarł w grudniu. Kiedy odszedł od nas
do HKB (był jeszcze koniec listopada) wzięto nas do galopu tak, jak wszystkie
inne dwudziestki i setki.
Zaczęło się znowu mordowanie na całego. Wyładowywaliśmy wagony
towarowe, wtaczane na bocznice kolejowe. Żelazo, szkło, cegła, rury, dreny.
Przywożono wszelki materiał potrzebny do rozbudowy obozu. Wagony musiały być
rozładowane szybko. Więc znowu pod kijem zwijało się, nosiło, potykało,
upadało. Przygniatani byliśmy czasami ciężarem dwutonowej belki lub szyny. Ci
nawet co nie upadali, wyczerpywali zapas swych sił, nagromadzony widocznie
kiedyś w przeszłości. Dla nich było coraz większą z dnia na dzień
niespodzianką, że jeszcze żyją, jeszcze chodzą, wtedy, gdy dawno przekroczyli
granice tego, co najsilniejszy człowiek może znieść. Tak, tutaj rodziła się z
jednej strony jakaś ogromna pogarda dla tych, których ze
względu na
ciało musiało się zaliczać do ludzi, lecz rodziło się też uznanie dla dziwnej
natury ludzkiej, tak silnej duchem, iż - zdawało się - mającej w sobie coś z
nieśmiertelności.
Przeczyły
temu co prawda dziesiątki trupów. Wlekliśmy we czterech jednego, idąc na apel
do lagru. Zimne nogi i ręce, za które trzymaliśmy ciała, kości obciągnięte
siną skórą. Z sino-szaro-fioletowych twarzy ze śladami pobicia patrzyły nieraz
obojętne już oczy. Niektóre ciała, jeszcze nie ostygłe, z rozwalonymi jakąś
łopatą głowami, huśtały się w takt marszu kolumny, która musiała trzymać krok. Jedzenie możliwe dla wegetowania w
bezczynności, przy ciężkiej pracy było daleko niewystarczające, by zachować
energię. Tym bardziej jeśli z tej energii trzeba było jeszcze ogrzewać ciało,
zziębnięte przy pracy pod gołym niebem. Na
"Industriehof II", po stracie Michała, kombinowaliśmy tak ze
Sławkiem, lawirując dość sprytnie pomiędzy kijami, by zawsze pracować w
możliwej partii. Raz przy wyładowywaniu wagonów, to znowu w komandzie
"Straßenbau" u "Augusta Białego". Gdy do pracy z tym komandem, wypadło nam
przejść koło magazynu, uderzył nasze powonienia silny zapach wędlin. Głodem
wyostrzony ten zmysł był wtedy zadziwiająco czuły. W wyobraźni naszej
przesunęły się żywo rzędy wiszących szynek, boczków wędzonych, polędwic. Lecz
cóż - to nie dla nas! Zapasy są pewno dla "nadludzi". Zresztą -
żartowaliśmy sobie - powonienie to świadczy, że nie jesteśmy już ludźmi. Do
magazynów mieliśmy ze 40 metrów; był to więc raczej węch zwierzęcia, niż
człowieka... Jedno nas ratowało zawsze - dobry humor.
A jednak warunki te wszystkie razem wzięte zaczęły wykańczać na dobre.
Niosąc cegły do lagru, szczególnie wieczorem, szedłem - pozornie tylko -
pewnym krokiem. Naprawdę zaś czasami traciłem świadomość i robiłem kilka kroków
zupełnie mechanicznie, jakby we śnie, byłem gdzieś daleko od otoczenia... przed
oczami robiło się zielono... Niewiele brakowało do tego, bym się potknął... Gdy
myśl moja zaczynała znowu działać i rejestrować mój stan wewnętrzny - budziłem
się... Przeszywał mnie nakaz: Nie! Nie możesz się poddać! I szedłem dalej
pchany tylko wolą... Powoli mijał stan zapamiętania. Wchodziłem przez bramę do
obozu. Tak, teraz rozumiałem napis na bramie: "Arbeit macht frei"! O
tak, rzeczywiście... praca czyni wolnym... wyzwala z obozu... ze świadomości,
jak to przeżywałem przed chwilą. Wyzwala ducha z ciała kierując to ciało do
krematorium... A jednak należało coś wymyślić... coś zrobić, by jakoś ukrócić
ten proces utraty sił.
Gdy się
spotkałem z Władkami (płk. 1 i dr. 2), Władek 2 pytał zawsze: "No, Tomasz,
jak się czujesz?" Odpowiadałem z wesołą miną, że czuję się doskonale.
Początkowo dziwiono się, później się przyzwyczajono i wreszcie uwierzono, że
się czuję doskonale. Nie mogłem odpowiadać inaczej. Chcąc prowadzić
"pracę" - mimo, że koledzy zabrali się do tego szczerze i jeden
zdołał umocnić swe stanowisko w szpitalu, gdzie zaczął coś znaczyć, a drugi
rozbudowywał piątkę w biurze budowlanym - musiałem jeszcze stale sugerować, że
i tutaj praca jest zupełnie możliwa i zwalczać psychozę, której już zaczął
ulegać Nr 3. Co by było, gdybym się choć raz poskarżył, że jest mi źle, lub że
jestem słaby i że właściwie przyparto mnie pracą tak, iż sam, dla ratowania
swego życia, szukam wyjścia... Jasne, że wtedy nie mógłbym ani sugerować
niczego innym, ani czegokolwiek od kogoś wymagać... Więc było mi dobrze - na
razie tylko dla innych - a potem, o czym napiszę niżej, powoli doszło do tego,
że pomimo ciągłych zagrożeń i napiętych n erwów stało mi się naprawdę dobrze,
nie tylko w słowach kierowanych do innych.
Nastąpiło niejako rozdwojenie. Wtedy, gdy ciało było stale udręczone,
duchowo człowiek czuł się czasami - nie przesadzając - wspaniale.
Zadowolenie zaczęło się gnieździć gdzieś w mózgu, tak z powodu przeżyć
duchowych, jak i z powodu ciekawej gry, czysto intelektualnej, którą
prowadziłem. Należało jednak przede wszystkim własne ciało jakoś uchronić od
uśmiercenia. Dostać się jakoś pod dach, żeby uniknąć wykończenia się
spowodowanego potwornymi warunkami atmosferycznymi pod gołym niebem. Marzeniem
Sławka było dostać się do rzeźbiarni w stolarni. Później miał się starać, by i
mnie tam wciągnąć. Były w obozie już dwie stolarnie. Jedna, wielka, na
"Industriehof I", druga - mała, w samym obozie na bloku 9 (stara
numeracja). Do tej stolarni zdołał się już dostać mój kolega z pracy jeszcze w
Warszawie, kpt.3, imieniem Fred. Pytany, poinformował mnie, że może i mnie by
się udało tam dostać, gdybym potrafił przekonać czymś Vorarbeitera stolarni.
Był nim volksdeutsch - Westrych Wilhelm - pochodzący z Pyr pod Warszawą.
Siedział tu za handel walutą i czekał na rychłe zwolnienie. Westrych,
jakkolwiek volksdeutsch, jednak na dwóch stołkach siedzący. Pracując dla
Niemców, czasami ratował Polaków, jeśli czuł, że może to mieć dla niego jakąś
korzyść w przyszłości. Chętnie ratował jakieś byłe znakomitości, by później,
jeśli Niemcy przegrają - dla wybielenia tych lat pracy - powołać się na
uratowane przez siebie osoby. Należało więc stać się jakąś byłą znakomitością.
Wtedy zdecydowałem się pójść "na całego". Kolega mój, kpt.8, obiecał
nastawić odpowiednio Vorarbeitera i wieczorem wyciągnąć go przed blok 8 (stara
numeracja), gdzie mieszkał. Tu też odbyła się nasza rozmowa. Powiedziałem
krótko, że to nic dziwnego, że mnie nie pamięta, bo któż by mógł słyszeć o
9) Tomaszu... Tu wymieniłem moje nazwisko
"lagrowe". "Otóż, panie, jasne: siedzę tu pod fałszywym
nazwiskiem". Już Parki wzięły nić żywota mego w swe nożyce - pomyślałem za
Sienkiewiczem. Ryzykowałem życiem. Wystarczyło, żeby Vorarbeiter zameldował lub
zwierzył się komuś ze zgrai esesmanów czy kapów, w której się obracał, że jest
tu ktoś pod fałszywym nazwiskiem, a byłbym skończony. Jak czarowałem w dalszej
rozmowie z Westrychem, tego tu pisać nie będę. Udało mi się. Zwracał się do
mnie przez "pan", co w ustach Vorarbeitera zwracającego się do
szarego więźnia nie miało posmaku obraźliwego, a przeciwnie. Orzekł, że twarz
moją musiał gdzieś widzieć... bodaj na jakichś ilustracjach z przyjęć na Zamku
Warszawskim i - co najważniejsze - powiedział, iż zawsze ratuje porządnych
Polaków, bo właściwie sam się nim czuje, i żebym przyszedł nazajutrz do
stolarni (małej), bo on już to z kapem załatwi. Do stolarni na pewno będę
przyjęty i przypuszcza, że będę mu wdzięczny w przyszłości... Rozmowa miała
miejsce wieczorem 7 grudnia.
Nazajutrz, 8 grudnia, po apelu znalazłem się w stolarni. Dotychczas,
gdy pracowałem na polu, chodziłem bez czapki i skarpetek. Tutaj, pod
dachem, w cieple, o ironio, dostałem od Westrycha 8 grudnia skarpetki, a w
tydzień po tym - czapkę. W stolarni przedstawił mnie kapowi jako dobrego
stolarza (marnych w ogóle nie brano), którego trzeba przyjąć jednak na próbę.
Kapo przyjrzał mi się i kiwnął głową na znak zgody.
Dzień pracy
zszedł mi w zupełnie innych warunkach. Było ciepło, sucho, praca czysta. Karą
tu było nie bicie, lecz sam fakt usunięcia z takiego miejsca - wyrzucenie ze
stolarni znowu w koszmar lagru. Żeby jednak tu pracować, trzeba było coś umieć.
Zdolności mi w życiu nie brakowało - lecz trudno - na stolarce nie znałem się
wcale. Stanąłem przy warsztacie dobrego stolarza, późniejszego członka naszej
organizacji, kaprala 9 (na imię miał Czesiek). Na nim się wzorowałem i pod jego
kierunkiem układałem rękę do ruchów właściwych prawdziwemu stolarzowi. Kapo był
w stolarni i znał się na robocie. Należało więc wszelkie ruchy naśladować
fachowo. Na razie nic ważnego nie robiłem. Heblowałem deski lub piłowałem z
Cześkiem, który orzekł, że jak na pierwszy raz, to wcale nieźle. Nazajutrz kapo
dał mi samodzielną pracę. Tu trzeba już było coś z siebie dać. Na szczęście nie
było to nic trudnego, a przy pomocy Cześka udało mi się nieźle. Tego również
dnia wkręciliśmy do stolarni Sławka, gdyż akurat kapo poszukiwał rzeźbiarza, a
ja i jeden kolega podaliśmy jego. Po paru dniach Czesiek dostał nową robotę od
kapo. Przydzielony do jego warsztatu, pomagałem mu w pracy podług jego
wskazówek. Był ze mnie zupełnie zadowolony. Lecz niezadowolonym ze sposobu
rozwiązania zadania stolarskiego przez Cześka był sam kapo i obaj z trzaskiem
wylecieliśmy ze stolarni. Czesiek - majster i ja - jego pomocnik. "...i
trzebaż to było... taki dobry stolarz, a potknął się na cynkach" - omawiali
nasz ciężki przypadek stolarze. Czesiek nie potknął się na "cynkach",
tylko zrozumiał, że kapo ich w obstalowanym przedmiocie wcale nie chce mieć.
Tak czy inaczej - wypadek nasz był ciężki.
Za
uchybienie w pracy wyrzucono nas na obóz do karnej roboty w taczkach, do
dyspozycji starszego obozu. Ciężkim porankiem rozpoczął się dla nas dzień w
taczkach na lagrze. "Bruno" i Lagerkapo (kapo od porządku w lagrze)
nie mieli dla nas względów. Był wielki mróz, lecz "Laufschritt" nie
pozwalał nam odczuwać chłodu. Z siłami jednak było gorzej. Czesiek, pracując
już dłuższy czas w stolarni, nabrał więcej sił. Mnie wspomogło tylko parę dni
odpoczynku w cieple, przez co nabrałem nieco sił. Lecz przecież nie od dziś
siedzieliśmy w lagrze. Cześkowi udało się urwać już przed południem, mnie - po
południu i zadekowaliśmy się, każdy na innym bloku. Zaczynaliśmy mieć własne
chody w lagrze, na co "Zugang" bez ryzyka bicia, nie mógłby się
puścić. Dzień jakoś minął, lecz co dalej? Czesiek nie wrócił do małej stolarni.
Spotkałem go później gdzie indziej. Lecz Westrych zajął się widocznie moją
osobą na serio... Zawiadomił mnie przez Freda (kpt.8), że mam jutro rano po
apelu przyjść do stolarni. Tam nazajutrz wytłumaczył kapowi, że ja wykonywałem
tylko to, co Czesiek mi kazał, że ze mnie jest niezły stolarz i kapo się
zgodził, bym pracował nadal. A żebym nie podpadł jeszcze raz kapowi, Westrych
wymyślił pracę stolarską poza stolarnią. Tu kapo patrzył stolarzom na ręce i na
ich ruchy, więc Westrych zaprowadził mnie na blok 5 (stara numeracja) i
powierzył blokowemu Baltosińskiemu, mówiąc, że ja mogę mu zrobić dla bloku
wycieraczki do nóg, skrzynię na węgiel, naprawić ramę okienną i tym podobne
drobne prace, przy których nie potrzeba było być nadzwyczajnym stolarzem. Poza tym
zapowiedział Baltosińskiemu (dowiedziałem się później od Jurka 10), żeby uważał
na mnie i podkarmiał, bo to się może w przyszłości przydać, gdyż jestem nie
byle kto.
Na bloku 5 pracowałem w sali nr 2, której gospodarzem był Stasiek
Polkowski z Warszawy (fryzjer). Robiłem na tym bloku wymienione już
przedtem przedmioty. Reperowałem lub robiłem z przynoszonych części starych
szafek ze stolarni - nowe szafki dla sztubowych. Podkarmiano mnie na salach.
Baltosiński przysyłał mi miskę zupy "repety" - zacząłem powracać do
sił. Tak pracowałem przez grudzień i początek stycznia 1941 roku, aż do zajścia
z Leo, które opiszę niżej. Kończył się
rok 1940. Zanim jednak przejdę do roku 1941 w Oświęcimiu, chciałbym dodać kilka
obrazków lagrowych, które do czterdziestego roku jeszcze należą.
Bestialstwo
oprawców niemieckich, które zwyrodnialczo podkreślało instynkty wyrostków,
zbrodniarzy, niegdyś - kilkuletnich więźniów "kacetów" niemieckich,
dziś - stanowiących naszą władzę w Oświęcimiu, przejawiało się tu i tam w
najrozmaitszych odmianach. W SK oprawcy zabawiali się rozbijając jądra -
przeważnie Żydom - drewnianym młotkiem na pieńku. Na "Industriehof
II" esesman, "Perełką" przezwany, ćwiczył swego psa, wilka, w
rzucaniu się na ludzi, używając do tego materiału ludzkiego, który nic tu
nikogo nie obchodził. Wilk rzucał się na przebiegających podczas pracy
więźniów, powalał osłabione ofiary, wgryzał się w ciała, rwał zębami, szarpał
narządy płciowe, dusił za gardło.
Pierwszy więzień, który zwiał z Oświęcimia przez pojedynczy wówczas
płot z drutów, nie naładowanych jeszcze wtedy prądem elektrycznym, nazywał
się - jakby na złość władcom lagru - właśnie Tadeusz Wiejowski. Władze się
wściekły. Po ustaleniu na apelu braku jednego więźnia, za karę cały obóz przez
15 godzin trzymano na placu w postawie zasadniczej. Ma się rozumieć, nikt nie
dał rady stać na baczność. Pod koniec stójki stan ludzi bez jedzenia, bez
możliwości wyjścia do ubikacji był opłakany. Szeregi przebiegali esesmani i
kapowie, bijąc kijami tych, co nie mogli stać. Niektórzy mdleli wprost ze
zmęczenia. Na interwencję niemieckiego lekarza komendant lagru odpowiedział:
"Niech zdychają. Jak połowa będzie zdychać - wtedy zwolnię!" Lekarz
ten zaczął przechodzić szeregi i namawiał, żeby się kładli. Gdy ogromna masa
ludzi leżała na ziemi, a kapowie nawet do bicia nie mieli ochoty, ogłoszono
wreszcie koniec "stójki". W następnych miesiącach pracowano nad
ogrodzeniem. Postawiono drugi jeszcze płot z drutów wokół pierwszego, w
odległości kilku metrów. Z dwóch stron za płotami z drutów zbudowano wysokie
płoty z cementu, zabezpieczające obóz przed wglądem weń z zewnątrz. Znacznie
później naładowano druciane płoty prądem wysokiego napięcia. Dookoła obozu
pomiędzy płotem cementowym a płotem z drutów stały drewniane wieżyczki,
panujące nad całym obozem położeniem i bronią maszynową, przy której esesmani
pełnili baczną straż. Próbowano więc uciekać nie z obozu, a z pracy, do której
wychodzono poza druty. Stopniowo represje za ucieczki złagodniały o tyle, że
staliśmy na apelach tak długo, by później, jeśli to był apel wieczorny, zjeść
jednak zimną strawę przed samym gongiem do snu. Reguły jednak w tym względzie
nie było i czasami przepadała nam kolacja lub obiad.
Nie złagodniały tylko kary za próby ucieczek. Więzień taki zawsze
przypłacał to życiem, zabijany od razu po złapaniu, czy wsadzony do bunkra,
bądź też wieszany publicznie. Złapanego na nieudanej ucieczce więźnia ubierano
jak na pośmiewisko w czapkę o oślich uszach i przyczepiano mu inne fatałaszki.
Zawieszano mu na szyi tablicę z napisem "to jest osioł... czynił wysiłek
ucieczki...", itp. Przywiązywano mu też bęben w pasie i tak po komediancku
ubrany niedoszły uciekinier, bijąc w bębenek , odbywał swój ostatni marsz na
ziemi, wśród kolegów, stojących w szeregach na apelu - ku uciesze
naigrawających się "piesków" lagru. Bloki, wyrównane na apelu,
przyjmowały tę makabryczną komedię głuchym milczeniem. Zanim jednak znaleziono
takiego delikwenta, bloki stawały na "stójce". Kilka setek więźniów
pod przewodnictwem zgrai kapów i zgrai psów szło na poszukiwanie zbiega
(zbiegów), który krył się przeważnie gdzieś w rejonie pomiędzy małym a wielkim
łańcuchem wart, jeśli wielkiego łańcucha wart nie zdołał przekroczyć.
Posterunki stojące na wieżyczkach wielkiego łańcucha wart zdejmowane były
dopiero wtedy, gdy stan więźniów na apelu wieczornym zgadzał się ze
stanem
więźniów w obozie na dzień bieżący. Kiedyś na wieczornym apelu w dzień
wyjątkowo zimny i dżdżysty, kiedy padał deszcz na przemian ze śniegiem,
rozległa się przeraźliwa syrena - złowieszcza zapowiedź "stójki".
Stwierdzono brak dwóch więźniów. Zarządzono karną "stójkę" do czasu
10) odnalezienia zbiegów, którzy musieli ukryć się gdzieś
na "Industriehof II". Kapów, psy i parę setek więźniów wysłano wtedy
na poszukiwania, które trwały długo. Śnieg, deszcz, zmęczenie pracą,
niedostateczne ubranie więźniów, wykańczały nas w tym dniu dotkliwie na stójce.
Wreszcie gongiem ogłoszono znalezienie zbiegów. Do obozu wróciły już tylko
bezwładne ciała tych nieszczęśliwców. Któryś z drabów, wściekły na przedłużenie
dnia pracy, przebił od tyłu jednego z nich wąską, spiczastą deską na wylot
przez nerki i żołądek, i tak omdlałego, z siną, wykrzywioną twarzą przyniosło
czterech drabów do lagru. Tak, tym zbiegom ucieczka nie opłacała się i była
aktem wielkiego egoizmu, gdyż stójka tysięcy kolegów na zimnie przyniosła w
skutkach ponad setkę trupów. Zginęli wprost z zimna, utracili swe siły do
życia. Innych zabrano do szpitala, gdzie przez noc zmarli.
Czasami,
choć nikt nie uciekł z obozu, a była wstrętna pogoda, trzymano nas na apelu
długo - kilka godzin, nie mogąc się niby doliczyć stanu. Władze szły gdzieś
pod dach, rzekomo robić zwykły rachunek - nas wykańczał chłód, deszcz, czy też
śnieg i ten przymus stania w miejscu bez ruchu. Trzeba się było bronić całym
organizmem, naprężać mięśnie i zwalniać, a przez to wytworzyć trochę ciepła do
ratowania życia. Na apelach raport od blokowego przyjmował
esesman-"Blockführer". Po odebraniu raportów z paru bloków, esesman
szedł przed pulpit "Rapportführera", którym był SS-Obersturmführer
Gerhard Palitzsch, którego sami esesmani bali się jak ognia. Za byle co karał
ich bunkrem, na skutek też jego meldunku esesman szedł na front. Toteż był on
postrachem wszystkich. Gdy Palitzsch się zjawiał, zalegała cisza.
Na
stanowiska blokowych zaczęli windować się ludzie, których niegdyś miałem za
Polaków, lecz którzy tutaj w wielkim procesie zaparli się polskości - byli to
Ślązacy. Mając poprzednio o nich jak najlepsze zdanie - tu się oczom wierzyć
nie chciało. Kończyli Polaków, za swoich ich nie uważając; sami się mieli za
szczep jakiś niemiecki. Kiedyś zwróciłem uwagę jednemu Vorarbeiterowi,
pochodzącemu ze Śląska: "Po co go bijesz? Przecież to jest Polak". A
on mi na to odpowiedział: "Ale ja Polakiem nie jest - jam jest Ślązak.
Rodzice moi Polakiem mnie chcieli zrobić, ale Ślązak to Niemcy. Polak to w
Warszawie mieszkać musi, a nie na Śląsku." I bił tamtego kijem w dalszym
ciągu.
Było dwóch blokowych-Ślązaków: Skrzypek i Bednarek, którzy byli bodaj
gorsi od najgorszego Niemca. Kończyli kijem tak wielką ilość więźniów, że i
"Krwawy Alojz", który zresztą trochę już wziął na
"wstrzymanie", nie mógł tym drabom dorównać. Codziennie, stojąc na
wieczornym apelu, można było widzieć na lewym skrzydle bloków, u tych oprawców,
stojące taczki ze zwłokami więźniów. Robotą swoją chwalili się esesmanom, u
których składali raport ze stanu. Uogólnić
jednak tego nie można, bo jak wszędzie, tak i tutaj w tej regule były wyjątki.
Rzadko był tu Ślązak, który był dobrym Polakiem, lecz gdy już się taki zdarzył,
mogłeś mu swoje życie spokojnie zawierzyć. Wierny to był przyjaciel. Był taki
Ślązak - blokowy Alfred Włodarczyk i był Smyczek; byli też Ślązacy i w naszych
piątkach, o czym napiszę później. "Krwawy
Alojz", o którym wspomniałem, przestał już być blokowym. Blok 17a (stara
numeracja) zamieniono na skład worków z ubraniami więźniów. Transporty więźniów
wciąż napływały, zwiększając numer bieżący - ewidencyjny; stan lagru natomiast
nie zwiększał się wcale. Był odpływ przez komin krematorium. "Efekty"
jednak - worki z naszym ziemskim dobytkiem - były skrupulatnie przechowywane.
Zajęły już całe wolne miejsce na bloku 18. Rozszerzono więc "lokum"
zajęte pod magazyn "Effektenkammer" o piętro na 17 (blok 17a);
wszystkich więźniów przeniesiono na różne bloki.
Od 26 października mieszkałem na bloku 3a (na piętrze), gdzie blokowym
był Koprowiak. Ktoś o nim - o jego przeszłości w jakimś więzieniu - mówił
mi bardzo dobrze. Tu zaś widziałem, że czasem bił - może nawalały mu już nerwy.
Przeważnie jednak bił wtedy, gdy patrzał jakiś Niemiec. Może chciał zadekować
życie, może stanowisko. Na stanowisku blokowego dla więźniów-Polaków był jednym
z lepszych blokowych. Na bloku 3a mieszkałem na pierwszej sali, której
sztubowym był Drozd. Typ życzliwy, podchodził do kolegów z sali serdecznie -
bez bicia. Blokowy pozostawiał pod tym względem wolną rękę. Pewnego razu, z
piętra tego bloku, widziałem przez okno scenę, która mi utkwiła na długo w pamięci.
W dzień pracy zostałem w obozie. Poszedłem do ambulansu, wezwany stamtąd
kartką. Po powrocie zostałem na bloku. Padał deszczyk, dzień był ponury. Na
placu pracowała SK wożąc żwir, wyrzucany łopatami z dołu. Prócz tego, marznąc,
stało jakieś komando ćwiczące gimnastykę. Koło dołu trzech esesmanów, nie mogąc
odejść od komand w obawie przed Palitzschem lub komendantem, który kręcił się
tego dnia po obozie, wymyśliło sobie rozrywkę. Zakładali się o coś ze sobą,
każdy położył banknot na cegle. Następnie zakopywali jednego więźnia głową w
piach, starannie zasypując dół. Patrząc na zegarki - liczyli, ile minut ruszać
będzie nogami. Nowoczesny totalizator - pomyślałem sobie. Ten widocznie, który
był najbliżej prawdy w określeniu, jak długo człowiek tak zasypany rusza się
jeszcze zanim skona - ten zgarniał pieniądze.
Tak dobiegał końca rok 1940. Zanim
jeszcze dostałem się do stolarni i doznałem korzyści z niej płynących, a
więc i dodatkowego jedzenia na bloku 5, głód skręcający wnętrzności wzmógł się
tak bardzo, że zacząłem pożerać oczami chleb otrzymywany wieczorem przez tych,
co na dobrych już będąc "posadach", mogli zaoszczędzić część chleba
na ranek. Staczałem z sobą najcięższą walkę zdaje się w życiu. Cały problem był
w tym, jak to zrobić, by i teraz zjeść, i na ranek coś zostawić... Ale nie będę
pisał o głodzie ludziom sytym... lub tym, co otrzymując paczki z domu, czy z
Czerwonego Krzyża, żyjąc bez przymusu pracy, narzekali później, że bardzo byli
głodni. Ach! Nasilenie głodu przechodzi całą skalę stopniowania. Czasami
zdawało się, że zdolny byłby człowiek wykroić kawał ciała z leżącego pod
szpitalem trupa. Wtedy właśnie, przed samym Bożym Narodzeniem, rozpoczęto
wydawanie nam rano kaszy jęczmiennej zamiast "herbaty", co było wielkim
dobrodziejstwem i nie wiem, komu to zawdzięczaliśmy. (Tak było do wiosny.)
Na Święta
postawiono nam w obozie parę choinek pięknie iluminowanych. Kapowie wieczorem
na stołkach pod choinką położyli dwóch więźniów i wtłukli im w część ciała,
zwaną na wolności miękką, po 25 kijów. Miał to być żart w duchu niemieckim.
Kary
w Oświęcimiu stopniowano. Najlżejszą
karą było bicie na stołku. Odbywało się to publicznie, wobec wszystkich bloków
stojących na apelu. Przygotowany był "mebel egzekucyjny"
- stołek z uchwytem na nogi i ręce po obu stronach. Stawało dwóch drabów
esesmanów (często bił sam Seidler, lub czasami Lagerältester Bruno) i biło
więźnia w obnażoną część ciała, by nie niszczyć ubrania. Bito bykowcami lub po
prostu ciężką laską. Po kilkunastu uderzeniach przerzynało się ciało. Tryskała
krew i dalsze razy uderzały już tak, jak w siekany kotlet. Byłem świadkiem tego
nie raz. Czasami otrzymywano 50 kijów, czasami - 75. Pewnego razu, przy
wymiarze kary 100 kijów, około dziewięćdziesiątego uderzenia więzień - jakiś
mizerak - zakończył życie. Jeśli delikwent żył, to musiał wstać, zrobić kilka
przysiadów dla wyregulowania obiegu krwi i stojąc na baczność, podziękować za
słuszny wymiar.
Drugą karą był bunkier w dwóch rodzajach. Bunkier zwykły - były to cele
w piwnicach bloku 13 (stara numeracja), gdzie siedzieli przeważnie kapowie
lub esesmani przed przesłuchaniem do dyspozycji wydziału politycznego lub za
karę. Cele bunkrów zwykłych zajmowały 3 części piwnicy 13 bloku, w pozostałej,
czwartej części, mieściła się cela podobna do tamtych, lecz pozbawiona światła
- "ciemnią" zwana. W jednym końcu bloku korytarz piwnicy zawracał pod
kątem prostym w prawo i zaraz się kończył. W tej odnodze korytarza mieściły się
małe bunkry zupełnie innego rodzaju. Były to trzy tak zwane "cele do
stania" (Stehbunker). Za czworokątnym otworem w ścianie, przez który mógł
wejść tylko zgarbiony, mieściła się niby-szafa o wymiarach 80x80 cm, wysokości
2 metry, tak że stać tam można było swobodnie. Do takiej "szafy"
jednak wciskano, pomagając kijem, czterech więźniów skazanych na karę
"Stehbunkra" i zamykając ich sztabami, pozostawiano do rana (od
godziny 19.00 do 6.00 rano). Zdawałoby się to niemożliwe, lecz żyją dziś
jeszcze świadkowie, którzy odbywali karę "Stehbunkra" w towarzystwie
kolegów, wciśnięci do takiej "szafy" w ilości ośmiu ludzi! Rano ich
wypuszczano i brano do pracy, a na noc znowu wciskano, jak śledzie, zamykając
sztabami żelaznymi do rana. Wymiar kary zazwyczaj sięgał 5 nocy, lecz bywał
również i znacznie większy. Kto nie miał w pracy jakichś stosunków z władzą,
ten po jednej lub paru takich nocach, w robocie, z braku sił, zazwyczaj kończył
życie. Kto mógł za wiedzą kapa odpocząć w dzień w komandzie, ten jakoś tę karę
szczęśliwie przetrzymywał.
Trzecią karą był zwyczajny
"słupek" zapożyczony z austriackich metod karnych. Z tym, że
wiszących, uwiązanych za ręce z tyłu, od czasu do czasu bujał dla zabawy
dozorujący esesman. Wtedy stawy trzeszczały, w ciało wrzynały się sznury.
Dobrze było, gdy nie zjawiał się tu "Perełka" ze
swym
wilkiem. W ten sposób prowadzono czasami dochodzenia, pojąc wiszącego sokiem z
sałatki-marynaty, krótko mówiąc - octem, by nie zemdlał przedwcześnie.
11) No
i czwartą, najcięższą karą, było rozstrzelanie - śmierć zadana szybko, o ileż
bardziej humanitarna i jak bardzo, przez długo męczonych, pożądana.
"Rozstrzelanie" - to nie jest określenie właściwe; właściwym byłoby:
zastrzelenie lub nawet - zabicie. Odbywało się to również na bloku 13 (stara
numeracja). Był tam dziedziniec ograniczony blokami (pomiędzy 12 i 13). Od
wschodu zamknięty murem, ścianą łączącą bloki, a nazywaną "ścianą
płaczu". Od zachodu też stał mur, w którym była brama, przeważnie
zamknięta, zasłaniająca widok. Otwierała swe podwoje przed ofiarą żywą lub dla
wyrzucenia okrwawionych trupów. Przechodząc tamtędy, czuło się taki zapach,
jaki panuje w rzeźni. Rynsztoczkiem płynęła czerwona struga. Bielono
rynsztoczek, lecz prawie codziennie wśród białych brzegów czerwona rzeczka wiła
się na nowo... Ach! Gdyby nie była to krew... nie krew ludzka... nie krew
polska... i to ta najlepsza... wtedy, kto wie, czy nie można by było w samym
zestawieniu barw się lubować... Tyle na zewnątrz. Wewnątrz n atomiast działy
się rzeczy bardzo ciężkie i straszne. Tam kat Palitzsch - przystojny chłopak,
który w lagrze nikogo nie bił, bo to nie było w jego stylu - wewnątrz
zamkniętego dziedzińca był głównym autorem scen makabrycznych.
Skazani, w rzędzie, stawali nago przy "ścianie płaczu", on im
kolejno przykładał małokalibrowy karabinek pod czaszkę z tyłu głowy i
kończył im życie. Czasami do tego celu używał zwyczajnego bolca do zabijania
bydła. Sprężynowy bolec wrzynał się w mózg, pod czaszkę i kończył życie.
Czasami wprowadzano grupkę cywili, których dręczono w podziemiach zeznaniami,
Palitzschowi dając ich do zabawy. Dziewczętom kazał się Palitzsch rozbierać i
biegać w koło po zamkniętym dziedzińcu. Stojąc w środku, wybierał długo, po
czym mierzył, strzelał, zabijał - kolejno wszystkie. Żadna nie wiedziała, która
zginie zaraz, a która jeszcze pożyje chwilę, czy też może znowu wezmą na
badania... On zaprawiał się w celnym mierzeniu i strzelaniu. Sceny te widziane
były z 12 bloku przez kilku sztubowych, stojących na straży, by w tym momencie
żaden z więźniów nie podchodził do okien. Okna zabezpieczano
"koszami", lecz nie dość szczelnie - więc widziano dokładnie. Innym
razem widziano z 12 bloku przywiezioną jakąś rodzinę, stojącą na dziedzińcu
przed "ścianą płaczu". Palitzsch strzelił najpierw w ojca rodziny i
zabił go na oczach żony i dwojga dzieci. Po chwili zabił małą dziewczynkę,
trzymającą się kurczowo ręki bladej matki.
Później wyrwał matce malutkie dziecko, które nieszczęśliwa kobieta
tuliła mocno do piersi. Chwycił za nogi - rozbił główkę o ścianę. Wreszcie
zabił matkę wpółprzytomną z bólu. Jest to scena powtarzana mi przez kilku
kolegów-świadków, tak dokładnie i tak jednobrzmiąco, że nie mogę mieć żadnej
wątpliwości, że tak właśnie było.
Na Boże
Narodzenie 1940 roku więźniowie po raz pierwszy otrzymali paczki od rodzin. O
nie! Nie żywnościowe! Żywnościowych nie wolno było wysyłać do nas, żeby nam nie
było za dobrze. Niektórzy otrzymali więc pierwszą paczkę w Oświęcimiu - paczkę
odzieżową, zawierającą rzeczy z góry określone: sweter, szalik, rękawice,
nauszniki, skarpetki. Więcej przysyłać nie można było. Jeśli w paczce była
bielizna - szła do worka w "Effektenkammer" pod numer więźnia i tam
leżała. Tak było wtedy. Później zdołaliśmy wleźć wszędzie przez zorganizowanych
kolegów. Paczka na Boże Narodzenie była jedną jedyną w roku, i choć nie
zawierała jedzenia, była jednak potrzebna ze względu na ciepłe rzeczy i miła,
bo z domu. W święta Westrych z kapem
stolarni wykombinowali dla stolarzy dodatkowe kotły z doskonałym gulaszem z kuchni
esesmańskiej i w stolarni odbyła się libacja, częstowano kolejno zjawiających
się tam stolarzy. Kotły takie przychodziły kilka razy, przywożone pod wielkim
sekretem przez esesmanów, którzy otrzymywali pozbierane przez Westrycha od nas
pieniądze.
Rok 1941 zaczął się dla mnie dalszą pracą stolarską na bloku 5, gdzie
stale wymyślałem jakąś robotę. Blokowy nie wtrącał się do mojej pracy.
Spotkałem tu kolegę Gierycha, syna moich znajomych, z których mieszkania
korzystałem w Orle w latach 1916/17, do celów konspiracyjnych. Na blok 5
codziennie prawie przychodził starszy obozu Leo (nr więźnia - 30). Na wejście
na salę, tak esesmana jak również i starszego obozu obowiązywało krzyknięcie
"Achtung!" i złożenie raportu. Robiłem to bez zarzutu, dodając na
końcu meldunku: "...ein Tischler bei der Arbeit". Leonowi (Leon
Wieczorek) to odpowiadało. Nie interesował się wcale, co tu robię tak długo i
jak paw wychodził z sali. Blok 5 był blokiem młodocianych, mieszkali tu chłopcy
15-18-letni, których III Rzesza miała nadzieję jeszcze przekabacić. Mieli tu
pewien rodzaj kursów. Leo przychodził tu co dzień, lubił młodzież, lecz lubił
chłopców... zanadto... Był zboczeńcem. Wybierał tu ofiary swego zwyrodnienia.
Karmił, odżywiał, zmuszał do uległości dobrobytem albo strasząc SK, a gdy miał
chłopca dosyć, jak też żeby nie mieć niewygodnego świadka zakazanego
postępowania, wieszał swą ofiarę, przeważnie nocą w ustępie. Około 15 stycznia
stałem przy oknie, gdy na salę wszedł Leo. Nie zauważyłem go i nie krzyknąłem:
"Achtung!", gdyż uwagę moją pochłonął widok "Zugangu" przez
szybę. Jednocześnie zauważyłem pułkownika 11 za oknem. Leo był wyraźnie
niezadowolony.
Podszedł
do mnie i powiedział: "Za długo już tu siedzisz na bloku. Żebyś mi jutro
już tu nie przychodził." Powiedziałem
o tym Westrychowi, a on kazał mi jednak tam pójść. Więc dnia następnego
poszedłem znowu na bok 5. Wkrótce za mną przyszedł Leo i wpadł we wściekłość.
"Deine Nummer?" - krzyknął i dziwne tylko, że mnie nie uderzył.
"Rrraus mit dem alles!" - wskazał na narzędzia. Wynosiłem się dość
szybko, a on notował mój numer, krzycząc w ślad za mną, że będę ze stolarni
jeszcze dziś wyrzucony. W stolarni opowiedziałem o zajściu Westrychowi. Zaraz
za mną wpadł Leo. Szczęśliwym trafem kapa nie było. Zastępował go Westrych,
który pozwolił Leowi wykrzyczeć się do woli, po czym wyjaśnił, że stolarz ten
wczoraj meldował mu o wszystkim, co zaszło, lecz on kazał mu dziś pójść na blok
5, pozabierać stamtąd wszystkie narzędzia. I Leo się uspokoił. Zostałem jednak
nadal stolarzem, pracując na wszelki wypadek w drugim pokoju, zajmowanym przez
stolarnię na tymże bloku 9. Po paru dniach Westrych kazał mi zabrać narzędzia i
iść za nim na obóz. Zaprowadził mnie na blok 15 (stara numeracja). Był to
szpital więźniarski. Blokowy szpitala, choć na ogół trochę zwariowany Niemiec,
chciał jednak mieć na bloku porządek. Westrych mu poradził już poprzedniego
dnia, żeby obramować sienniki listwami. Łóżek tu nie było. Chorzy leżeli
pokotem na podłodze, w straszliwych warunkach. Sienniki rzucone na podłogę
(chorzy leżeli głowami do ściany), nie zawsze wyrównane, pogarszały jeszcze
obraz. Zdecydowano więc dać listwy przy końcach sienników ułożonych pod
ścianami w dwa rzędy. Listwy te biegnąc wzdłuż sali, tworzyłyby na środku podłogi
obramowane równo przejście.
Blokowy
mi się przyjrzał i zapytał, czy potrafię tę robotę dobrze wykonać. Za złą
robotę czekał mnie kij na stołku, za dobrą - codziennie repeta. Zacząłem więc tu pracę
i salę po sali zaopatrywałem w obramowania, a listwy przymocowywałem do podłogi
za pomocą winkli. Dano mi do pomocy jakiegoś inżyniera z Warszawy przysłanego
przez Westrycha. Jedliśmy repetę codziennie obaj. Jedzenia było na bloku pod
dostatkiem. Fasowano na wszystkich, a niektórzy chorzy już nic do ust wziąć nie
chcieli. Inżynier z Warszawy zaraził się tu grypą. Przyjęty do szpitala na tym
samym bloku, w warunkach, jakie były wtedy w HKB, w strasznych wszach, wkrótce
zakończył życie. Robotę z listwami kończyłem już sam jeden. Niebawem
przyszła i na mnie kolej. Zaraziłem się jakąś grypą czy przemarzłem na apelu.
Zima była dość ostra. Mieliśmy już co prawda wydane jeszcze przed Bożym
Narodzeniem płaszcze, lecz z "Ersatzu", bez podszewki - bardzo słabo
chroniły od mrozu. Walczyłem z chorobą przez kilka dni. Miałem gorączkę, która
dochodziła wieczorami do 39 stopni, tak że zostałbym przyjęty do szpitala nawet
bez żadnej protekcji. Jednakże pójść do szpitala nie chciałem. Były tego dwa
powody - straszliwe wszy w szpitalu i koniec z pracą w stolarni.
Broniłem
się więc, jak mogłem, lecz choroba uczepiła się mnie mocno i nie chciała
ustąpić. Najgorsze
było stanie na apelach z rozpaloną głową, gdy przeszywany byłem wiatrem. Nie
wiem, jakby się te zapasy skończyły. Zdecydowała o tym rzecz zupełnie inna. Na
bloku, na pierwszej sali mieliśmy nadal możliwe stosunki. Po sztubowym
Droździe, przyszedł inny - Antek Potocki. Niektórzy z nas pełnili różne funkcje
sprzątających. Do mnie należały: okna, drzwi i lampy. Wszystko by było na bloku
możliwe, gdyby nie to, że byliśmy już wszyscy nieco zawszeni. Co wieczór
polowano zawzięcie na wszy. Ja zabijałem ich codziennie około setki - myśląc,
że przez noc nie nalezie więcej, lecz nazajutrz znowu była nowa setka.
Wieczorem trudno było upolować więcej, bo gaszono światło o nakazanej porze. We
dnie, w ciągu pracy, też zająć się tym nie można było. W nocy wszy przełaziły z
koca do koszuli. Gdyby nawet z koca wyzbierać, to także by nie pomogło; koce we
dnie układano wszystkie razem - codziennie więc dostawaliśmy inny koc. Przy
ciepłym piecu te stworzenia chętnie przewędrowywały do czystego koca. Wreszcie
zarządzono odwszawianie. Nastąpiło to jednak dla mnie bardzo nie w
12) porę. Miałem większą gorączkę. Wieczorem kazano nam
się rozebrać. Ubrania nanizane na drut oddaliśmy do parowania. Potem nago
szliśmy pod prysznic na blok 18 (stara numeracja) i nago na blok 17 (stara
numeracja). Tam znów całą noc siedzieliśmy nago w kilkuset na sali i było
straszliwie duszno. Rano rozdano nam ubrania i pognano na wiatr i mróz przez
plac do bloku 3a. Płaszcz swój oddałem choremu wtedy również Antkowi
Potockiemu. Ta noc mnie wykończyła.
Prawie
nieprzytomny poszedłem do szpitala. Po spryskaniu znowu wodą w łaźni, położono
mnie na blok 15 (stara numeracja), na salę 7 (tam, gdzie przybijałem listwy do podłogi),
w straszliwe wszy. Tych parę nocy w ciągłej walce z wszami było, zdaje mi się,
najcięższe w lagrze. Nie mogłem się jednak poddać - wszom dać się zjadać? Lecz
jak tu się bronić? Gdy się spojrzało na koc pod światło - cała powierzchnia
była ruchliwa. Wszy bywały rozmaite - małe, większe, pękate, podłużne, białe i
szare lub czerwone od krwi, w prążki i w paski, pełzały wolno i po grzbietach
innych. Ogarniał mnie wstręt i silne postanowienie nie dać się tej obrzydliwej
masie. Zawiązałem mocno kalesony koło kostek i w pasie, koszulę zapiąłem pod
szyją i przy rękawach. O zabijaniu pojedynczo - mowy być nie mogło. Gniotłem
insekty całą garścią, robiąc szybkie ruchy, zbierając rękami z szyi i z nóg
przy stopach. Organizm osłabiony gorączką i ruchami bez przerwy, gwałtownie
domagał się snu. Głowa opadała, lecz znowu się dźwigałem. Nie mogł em sobie
pozwolić na sen w żadnym razie. Zasnąć - to przestać walczyć - to dać się
pożerać. Po godzinie miałem już ciemne plamy na dłoniach od duszenia plugastwa
- od posoki ich ciał. Wybicie wszystkich było beznadziejne. Leżeliśmy ciasno,
ciała obwinięte kocami, oparte plecami lub bokami o siebie.
Nie wszyscy się bronili. Niektórzy byli przecież nieprzytomni, inni już
rzęzili, nie mogli już walczyć... Obok mnie leżał nieprzytomny starszy
więzień (jakiś góral). Twarzy jego nigdy nie zdołam zapomnieć, była tuż obok
mojej głowy - pokryta nieruchomą skorupą wżartych w skórę wszy różnych
kalibrów. Z lewej strony leżał więzień, który skonał (Narkun); naciągnięto na
jego głowę koc, czekano, aż przyjdą z noszami. Wszy na jego kocu zaczęły się
żywiej ruszać i sunąć w moim kierunku. Aby wytłuc wszy we własnym kocu, trzeba
by było chyba na równej podłodze uderzać w koc obuchem-kamieniem raz przy
razie. Lecz zabezpieczyć się było prawie tak niemożliwe, jak zatrzymać strumyk
w biegu - ani ten ruch przerwać, ani zniszczyć. Przyznam się tutaj, że wtedy po
raz pierwszy wydało mi się, że mam zbyt małe siły, by toczyć walkę, by chcieć w
ogóle walczyć. Stan mojej psychiki był niebezpieczny. Zwątpić w sens walki,
znaczy - załamać się. Gdy to spostrzegłem - odżywałem. Dusiłem dalej wszy na
szyi i nogach.
Na
miejsce trupa położono nowego chorego, osiemnastoletniego chłopca. Nazywał się
Edek Salwa. On, gdy
zasypiałem, wyręczał mnie, zgarniając wszy czasami nożem, a czasem łyżką,
szczególnie te dążące z prawej. Sam walczył też i u siebie, na własnym kocu -
był więc sąsiadem, który z lewej strony mnie zabezpieczał, dając mi przez to
więcej spokoju. Poza tym kupował mi chleb od chorych, którzy jeść już nie
mogli. Ja wszystko zjadałem. Dziwną mam naturę - sam nieraz to stwierdzałem. W
gorączce inni nie jedzą, ja właśnie jem za kilku. W ogóle, ten, kto to czytając
wzrusza ramionami, proszony jest, by mnie poznał bliżej - wtedy się zorientuje,
że u mnie całe życie jest na opak. Na tej sali było paru zacnych ludzi, co tu
chorym ostatnie dni życia ułatwiali. Był Janek Hrebenda i Tadeusz Burski, obaj
zacni, dobrzy, pracowali przy chorych. Wiele zrobić nie mogli, lecz co było w
ich mocy - czynili. Warunków jednak - to jasne - zmienić nie mogli. Latem na
przykład okien nie pozwalano otwierać, żeby się chorzy nie zaziębili - dusili
się wtedy wszyscy w gorączce i smrodzie. Teraz, gdy mróz był wielki, wszystkie
okna otwierano szeroko dwa razy dziennie, wietrzono długo, a mroźne powietrze
ciągnące po podłodze od okien, wstrząsało dreszczem od chłodu skulone postacie
leżące pod cienkim, marnym kocykiem.
Ja
walczyłem z wszami bardziej niż z chorobą, przez trzy dni i dwie noce.
Trzeciego dnia, nie mając już sił, zdecydowałem odkryć swoją słabość przed Władkiem.
Przez nowego przyjaciela, Tadka Burskiego, przesłałem kartkę do dr. 2. Każda
kartka w lagrze była podejrzana. Mogli ją uważać za chęć porozumienia się dwóch
więźniów działających na szkodę III Rzeszy. Napisałem: "Jeśli mnie
natychmiast stąd nie zabierzesz, to stracę resztę sił na walce z wszami. W
obecnym stanie zbliżam się w przyspieszonym tempie do komina krematorium."
I podałem swoje m.p. Po paru godzinach zjawił się dr. 2 w asyście dr. 12. Obaj
oficjalnie nazywali się tylko pielęgniarzami (Pfleger). Polak lekarzem tu nie
mógł być. Dr. 2 jednak tak opanował tu sytuację, że miał już jakiś wpływ na
bieg wypadków w szpitalu. Teraz obchodził salę (nie był to jego dział). Udał,
że mnie nie zna. Zwrócił się do dr. 12 ze słowami: "A co temu jest?
Zbadajcie go, kolego." Okazało się, że mam zapalenie lewego płuca. Dr. 2
orzekł, że trzeba mnie wziąć na pewne doświadczenie i zastosować jeden z nowych
zastrzyków. Przemaszerowałem na blok 20 (stara
numeracja). Położono mnie na łóżku w jednej z sal na piętrze. Byłem jak nowo
narodzony. Tutaj wcale nie było wszy. To znaczy, że jak znalazłem ich 40-50 w
nowo otrzymanej bieliźnie lub w kocu, to się wcale nie liczyło. Zabiłem je i
koniec. Nowe po nóżkach łóżek przecież nie wlezą. Tego się jeszcze nie
nauczyły. Nic to nawet, że położyli mnie na łóżku przypartym do okna, które
było stale otwarte i wiał wiatr, a wpadający prąd zimnego powietrza, zamieniał
opary przy oknie w mgiełkę. Bok, w którym miałem zapalenie płuca, starałem się
tak ulokować, żeby go jak najmniej wystawiać na chłód. Nazajutrz przeniesiono
mnie na środek sali, dano cztery koce, zastosowano zastrzyk. Po dziesięciu
dniach byłem już tak zdrów, że musiałem miejsce odstąpić choremu.
Przeniesiono
mnie znowu na blok 15, gdzie leżałem przez pierwsze dni choroby, ale wszy już
tam nie było. W
międzyczasie odwszawianie, przechodząc kolejno bloki, doszło już do 15. Co za
dziwna historia. Ta makabryczna, zawszona sala - odgazowana i wybielona
zupełnie inaczej się prezentowała! Było to 1 lutego 1941 roku. Tutaj
odpoczywałem po chorobie przez cały miesiąc, pomagając Tadkowi i Jankowi
Hrebendzie. Zaglądał często na salę zacny "Pfleger" - Krzysztof
Hofman. Czasami nawet sypiał na naszej sali. Leżał tu Heniek Florczyk -
matematyk z Warszawy. Tadek Burski (Raszyńska 56) został zwolniony z obozu na
skutek starań jego sióstr. Przez niego posłałem wiadomości do Warszawy. Pomimo
zmian warunków więzionych na lepsze, na sali umierało codziennie paru chorych.
Nie było czym leczyć, a zresztą nawet kombinowane przez Krzysia pigułki, były
tylko pigułkami. Czasami ludzie po prostu nie chcieli już żyć. Nie chcieli
walczyć, a kto zrezygnował, ten bardzo szybko umierał. Tutaj, będąc
rekonwalescentem, zdobyłem przez znajomych pielęgniarzy możność wychodzenia na
obóz (przyniesiono mi ubranie od Fredka 4). Wychodziłem czasami z sali, tak, by
mnie władze nie zauważyły. Miałem więcej czasu na "wiązanie piątki".
Obóz
był jak wielki młyn, co przerabiał ludzi żywych na popiół. Wykańczano nas,
więźniów, dwoma drogami. Równolegle i niezależnie od siebie. Jedni pracowali
nad wykańczaniem nas w pracy lub potwornymi warunkami obozu. Ginęli obok siebie
tacy, co siedzieli tutaj za ciężkie sprawy i tacy, co spraw zarzucanych wcale
nie mieli. Żadne zresztą sprawy więźniów na ziemi nie miały na to wpływu.
Drudzy natomiast w odróżnieniu od pierwszych przeglądali sprawy w wydziale
politycznym. I czasami, chociaż więzień już na dobre zaczepił się życia -
wypłynął w pracy, dawał sobie radę, a nawet potrafił zorganizować dopływ
jedzenia - pewnego dnia ginął. Numer jego wyczytywano na porannym apelu. Musiał
iść do głównej izby pisarskiej (Hauptschreibstube), stamtąd przeważnie
kierowano go z esesmanem do wydziału politycznego i bardzo często wykańczał go
Palitzsch na bloku 13 - rozstrzeliwując. Był to rezultat grzebania w aktach
drugiego kata - Maximiliana Grabnera. Za zastrzelenie ludzi Palitzsch brał
honorarium "od główki".
Często były
to umowy robione pomiędzy tymi dwoma panami. Jeden wybierał sprawy, drugi
strzelał w głowy. Pieniądze dzielono - interes szedł.
Śmierć
tego czy innego z kolegów, trafiała często w węzeł sieci organizacyjnej - po dłuższej obserwacji żmudnie tu
związanej. Sieć więc stale tu i ówdzie się rwała - trzeba było wciąż wiązać
odcinki od nowa. Koledzy, tworzący już pewien łańcuch, czuli się mocniejsi
moralnie; mając za sobą szereg przyjaznych serc, gotowych się wesprzeć wzajemnie,
zaczęli powoli z większą łatwością wpychać się do różnych komand. Na
temat tego, co każdy kiedyś - przed Oświęcimiem - nazwałby organizacją, nie
wolno było absolutnie mówić i słowa tego zabroniłem używać. Podchwyciliśmy z
radością nowe znaczenie tego słowa i "puszczaliśmy" szeroko po
lagrze, żeby się przyjęło powszechnie. Było poniekąd naszym piorunochronem.
Słowo "organizacja" w sensie skombinowania czegoś "na
lewo". Gdy ktoś wyciągnął w nocy z magazynów margarynę w kostkach, lub
bochenek chleba - nazywano to wtedy "organizacją margaryny lub
chleba". Tamten zorganizował sobie buty, inny zorganizował tytoń. Słowo
"organizacja" wykwitało wszędzie głośno, powszechnie było znane.
Nawet gdy wpadło w ucho komuś niepożądanemu, użyte niebacznie w znaczeniu konspiracji,
nikt już tego słowa inaczej, jak
wykradnięcie
czegoś, skombinowanie, nie pojmował. W samej naszej pracy przeciętne
"ogniwo" nie powinno było wiedzieć wiele. Kolega znał
"szkielet",
13)parę własnych "kontaktów" i wiedział kto go
prowadzi. Jako organizacja powoli zaczęliśmy
opanowywać poszczególne komanda i powiększać nasze możliwości. Zdecydowałem się
wykorzystać możliwości niemieckich kapów, tych, co niechętnie bili (było takich
kilku) - do nich trafiałem przez poszczególnych naszych członków.
W
początkowej fazie istnienia obozu koncentracyjnego "Oświęcim", gdzie
mordowanie rozpoczęło się z chwilą przywiezienia tu pierwszego transportu
Polaków 14 czerwca 1940 roku, aparat pracujący nad wykańczaniem więźniów
składał się z 30 Niemców lub takich, co za Niemców chcieli uchodzić,
przywiezionych tu z Oranienburga w maju 1940 roku. Jakkolwiek sami byli
więźniami, wybrano ich na naszych katów. Nosili oni pierwsze numery więźniów
Oświęcimia. Pierwszy i ostatni z nich, czyli nr więźnia 1 - "Bruno" i
nr więźnia 30 - "Leo" - dostali "bindy" starszych obozu,
kilku innych miało "bindy" blokowych, reszta - kapów.
Wśród
tej czeredy bandytów, pracujących z potworną brutalnością lub perfidią nad
mordowaniem więźniów, było kilku
takich, którzy bili niechętnie, raczej z konieczności, by nie podpaść reszcie
tej zgrai i esesmanom. Więźniowie nasi bardzo szybko się w tym zorientowali.
My, jako organizacja postanowiliśmy to wykorzystać. Wkrótce też Otto (nr
więźnia 2) jako Arbeitsdienst, Balke (nr więźnia 3) jako "oberkapo"
stolarni, "Mateczka" (nr więźnia 4), przezwany tak za jego stosunek
do nas w kuchni, Bock - "Tata" (nr więźnia 5) w HKB, Konrad (nr
więźnia 18), "Jonny" (nr więźnia 19) - zaczęli oddawać nam przysługi,
absolutnie nic nie wiedząc i nie podejrzewając istnienia jakiejkolwiek sieci
organizacyjnej. Zjawiali się u nich poszczególni nasi koledzy w sprawach niby
wyłącznie własnych lub przyjaciół, a oni - jeśli mogli - szli nam na rękę. Otto
- przez dawanie kartek przydziałowych do pracy w obranym komandzie, Balke -
przez lokowanie w stolarni, pod dachem, możliwie większej ilości naszych
kolegów, "Mateczka" - przez dawanie "repet" (zupy z kuchni)
zbytnio wycieńczonym, Bock - ułatwiając pracę w szpitalu, "Jonny" - który
jako kapo komanda Landwirtschaftu początkowo nie przeszkadzał, a potem nawet
ułatwiał nam porozumiewanie się ze światem przez kontakt z organizacją na
zewnątrz przy współudziale panny Zofii S. (Stare Stawy), z konieczności musiał
trochę więcej się domyślać. Nie zdradził nas, a od chwili, gdy za dowiedzione
mu przez władze lagru "przeoczenie" w podkarmianiu więźniów przez
ludność cywilną (podrzucanie chleba) - coś więcej nie przyszło władzom do głowy
- wziął porcję kijów na stołku, stał się całkowitym naszym przyjacielem. Tak
układałem i wiązałem, mając jak na warunki w tamtym okresie, wyjątkowo wiele
czasu, będąc rekonwalescentem w ciągu lutego 1941 roku w szpitalu, 15 blok
(stara numeracja). Tak było do 7 marca.
Nagle
zbiegło się parę wypadków jednocześnie. 6 marca rano wezwano mnie do
Erkennungsdienst, blok 18 (stara numeracja), gdzie wszyscy już poprzednio byli fotografowani.
Pokazano mi moją fotografię i zapytano, czy znam fotografowanych przede mną i
po mnie (numery więźniów sąsiadujące z moim). Odpowiedziałem, że nie znam.
Esesman zrobił drwiącą minę i powiedział, że to bardzo podejrzane, żebym nie
poznał tych, z którymi przyjechałem. Potem przyjrzał się mojej fotografii i
stwierdził, że jestem bardzo mało podobny i że to też jest bardzo podejrzane.
Rzeczywiście, starałem się w czasie fotografowania mieć nienaturalny wygląd,
minę i wypchnięte policzki. Odpowiedziałem, że byłem chory na nerki, wskutek
czego powstała opuchlizna. Tegoż 6 marca Sławek zawiadomił mnie, że nazajutrz
będzie zwolniony z obozu i że jedzie do Warszawy. Był zawsze optymistą -
zapowiedział, że poczeka na mnie w Warszawie. Został zwolniony bez kwarantanny
- wtedy tak było. Zwolniły go starania żony przez konsulat szwedzki.
Jednocześnie
wieczorem przez dr. 2 dowiedziałem się, że będę wezwany nazajutrz rano do
głównej izby pisarskiej, a powszechnie było wiadomo, jak to się przeważnie
kończyło. Nie znałem powodów i głowiłem się nad tym, o co im chodzi. Sprawy
żadnej nie miałem. Przychodziło mi do głowy jedynie, że Westrych mógł
tendencyjnie lub przez nieostrożność "wkopać" mnie, że siedzę tu pod
fałszywym nazwiskiem. Westrych akurat był dwa tygodnie temu zwolniony z obozu.
Może przed wyjazdem "wyspowiadał się" z tajemnicy. W takim wypadku
los mój byłby przesądzony.
Dr 2 bardzo
się przejął moją sprawą i uczył mnie, jak mam udawać chorobę częstą u nas w tym
czasie na HKB - zapalenie opon mózgowych "meningitis", która by mnie
uchroniła od dawania odpowiedzi. Przez jednego z esesmanów, który kiedyś był
podoficerem w armii polskiej, starał się czegoś dowiedzieć, o co chodzi i
prosił go, żeby jego kolegi (mnie), który jest chory, specjalnie nie bito. Dr 2
już wtedy powoli zdobywał sobie pozycję w szpitalu, był już ceniony jako dobry
lekarz i miał jakie takie znajomości wśród esesmanów, którym czasami udzielał
porad.
Rano,
7 marca, na apelu wyczytano mój numer z poleceniem pójścia do głównej izby
pisarskiej. Było nas kilku. Ustawili nas osobno. Cały blok spoglądał na nas, jak na
takich, co już nie wrócą. Niewiele się mylono. Z chwilą uderzenia gongu, kiedy
wszyscy biegli do oddziałów pracy, nas kilku maszerowało na blok 9 (stara
numeracja). Na korytarzu przed główną izbą pisarską wywoływano wszystkich i
sprawdzano numery sprowadzonych, a z różnych bloków było nas dwudziestu kilku.
Mnie jednego
odstawiono na bok. Co za historia? - pomyślałem sobie. Dlaczego nie razem?
Wskazano palcem na mnie i powiedziano coś esesmanowi, czego nie słyszałem.
"Ładny ptaszek" widocznie jestem w ich pojęciu. Stało się jednak
nieco inaczej, niż można było przypuszczać. Wszyscy inni pomaszerowali do
wydziału politycznego, mnie poprowadzono do "Erkennungsdienst". To
lepiej - pomyślałem. Idąc, zaczynałem już rozumieć, dlaczego mnie wzywają i
uspokajałem się z każdym krokiem. Wszyscy więźniowie musieli pisać listy do rodzin
i to tylko pod adres, który podali od razu po przyjeździe. (Krótko po
przywiezieniu nas do Oświęcimia zrobiono w nocy przesłuchanie. Każdego budzono,
kazano mówić - blok 17a - przy tym z dziwnym uśmieszkiem pytano wtedy o adres,
gdzie by trzeba było pisać w razie jakiegoś wypadku, który mógł więźnia spotkać
- jakby tu się tylko przypadkiem umierało). Kazano pisać listy co dwa tygodnie,
żeby mieć na wszelki wypadek drogę do rodziny więźnia. Ja podałem adres mojej
szwagierki w Warszawie, przez którą miała mieć wiadomości moja rodzina, o czym
władze lagru nie mogły wiedzieć. Adres szwagierki podany był jako adres jednej
z moich znajomych; uchodziłem tu za kawalera, który nie ma nikogo z rodziny
prócz matki. Pod podany adres napisałem tylko jeden raz, w listopadzie,
donosząc, gdzie jestem. I więcej listów nie pisałem ze względu na to, żeby w
przyszłości moja "znajoma" ni e ponosiła odpowiedzialności za
ewentualne moje wyczyny tutaj. Chciałem w ten sposób zerwać wszelką widoczną
dla władz niemieckich nić wiążącą mnie z ludźmi na wolności.
Za
bramą wszedłem eskortowany przez esesmana do drewnianego budynku, gdzie w
jednym jego końcu (od bramy) mieściła się "Blockführerstuba",
a w drugim - właściwe "Postzensurstelle". Tutaj za stolikami
siedziało kilkunastu esesmanów. W momencie wprowadzenia mnie wszyscy podnieśli
głowy i po chwili kontynuowali pracę cenzurowania listów. Esesman, idący za
mną, zameldował przybycie. Na to inny odezwał się do mnie: "A! Mein lieber
Mann... dlaczego nie piszesz listów?!" Odpowiedziałem: - Ja piszę.
- A...
Jeszcze kłamiesz! Jak to piszesz? Wszystkie listy wychodzące mamy zanotowane! -
Ja piszę, ale mi zwracają. Mam na to dowody.
- Zwracają?
Ha! Ha! Dowody... Patrzcie, on ma dowody! Okrążyło mnie kilku esesmanów, którzy
wyśmiewali się ze mnie. - Jakie masz dowody?!
- Mam listy,
które pisałem regularnie i które, nie wiem dlaczego, zwrócono mi - mówiłem tak,
jakbym ubolewał nad niesłusznym zwrot listów.
- Gdzie masz
te listy?! - Na bloku 15.
- Hans!
Odprowadzisz go na blok, niech weźmie te listy, ale jeśli ich nie znajdzie... -
tu zwrócił się do mnie: - Ich sehe schwarz für dich!
Listy
te rzeczywiście miałem na bloku. W przewidywaniu jakichś tego rodzaju kontroli
pisałem co dwa tygodnie "przepisowe" listy, zaczynające się stereotypowymi
zdaniami: "Ich bin gesund und es geht mir gut...", bez których - jak
ogłaszali blokowi - list by nie przeszedł przez cenzurę (nawet kiedy więzień
konał, jeśli chciał jeszcze raz napisać do rodziny, musiał te słowa umieścić).
Rodzina jednak mogła chyba z charakteru pisma zorientować się, jak mu się
powodzi i jak jest z jego zdrowiem. Zasadniczo wszystkim zależało na pisaniu
listów do drogich osób. Często ze względu na siebie i przesyłane pieniądze -
ogólnie listy pisano. Zauważyłem jednak, że zwrócone więźniom listy, które z
jakiegoś powodu przez cenzurę nie przeszły - nie podobały się esesmanom - na
kopercie miały charakterystyczny zielony "ptaszek", lub czasami
słowo: "zurück". Od kolegów zdobyłem takie dwie koperty i takim samym
ołówkiem, dostarczonym mi przez rtm. 3, stawiałem znaki na moich kopertach, nie
oddając ich, gdy w "niedziele listów nie" zbierano
listy na
bloku. Listy te starannie przechowywałem. Idąc na blok z esesmanem po te listy
(7.III), spotkałem w bramie Sławka, odprowadzanego przez
14) esesmana na wolność. Z sali nr 7, bloku 15 (stara
numeracja) zabrałem listy. Koledzy na sali, widząc esesmana czekającego na mnie
i jakieś papiery, byli pewni, że jest to sprawa wydziału politycznego i że już
mnie nie zobaczą. W "Postzensurstelle" przyjęto
mnie już z zainteresowaniem. 6-7 moich listów podanych kierownikowi przez
eskortującego mnie esesmana, zainteresowało kilku pozostałych esesmanów.
-
Więc są listy. Znaki zielonym ołówkiem musiałem zrobić widocznie nieźle.
Zresztą nie przypuszczali, żeby więzień systematycznie pisał listy i nie
wysyłał. Zaczęli studiować treść. Nic w nich nie było - były dość lakoniczne. -
Aha! Więc nie piszesz pod adres, który podałeś?!
Odparłem, że
sądzę, iż listy są mi zwracane przez jakąś omyłkę, gdyż ja piszę pod tym
adresem, który podałem. Sprawdzono. Musiało się zgadzać.
- No, a kto
to jest, ta pani E.O., do której piszesz?
- Znajoma.
- Znajoma? -
wycedzono z szyderczym uśmiechem - A dlaczego nie piszesz do matki? Tu
podajesz, że masz matkę!
Tak podałem
rzeczywiście, chociaż Matka moja nie żyła już od dwóch lat. Chciałem być
możliwie jak najmniej podejrzany, ptakiem bez więzi z ziemią, sugerowałem, że
mam kogoś drogiego mi na ziemi, lecz nie chciałem podać adresu żyjących osób.
Zmuszony byłem zerwać wszelki kontakt z ludźmi na wolności. - O, tak -
odpowiedziałem - mam Matkę, lecz Matka moja jest za granicą. Wilno przecież
leży za granicą, więc nie wiem, czy mogę pisać tam listy. Esesmani rozeszli się
do swoich prac. Sprawa zaczęła powoli przygasać w swym zaognieniu.
- No,
tak - zawyrokował salomonowo kierownik - listy ci zwracają dlatego, że nie
piszesz do matki, chociaż ją masz, a piszesz do jakiejś znajomej. Musisz napisać
podanie do Lagerkomendanta, żeby ci zezwolił na zmianę adresu i podać, że
chcesz pisywać do pani E.O. Podanie przesłać należy drogą służbową przez
blokowego. Tak skończyła się moja sprawa w
"Postzensurstelle".
Nazajutrz
spieszyłem z podaniem na blok 3a, gdzie blokowy Koprowiak długo nie mógł
zrozumieć, jak to jest, że dotychczas pisałem na adres pani E.O., a teraz
uprzejmie proszę komendanta o zmianę adresu na adres tej samej pani E.O.
Zanim jednak
nazajutrz znalazłem się na bloku 3a, tegoż jeszcze dnia (7.III) czekała mnie
niespodzianka na bloku 15. Z grupki wyczytanych rano numerów na blok 15
wróciłem tylko ja jeden. Reszcie kolegów tę drogę życia wiodącą przez wydział
polityczny i kończącą się na dziedzińcu bloku 13, przeciął kat Palitzsch. Wróciłem
z "Postzensurstelle" na blok 15 akurat w momencie, gdy na sali była
komisja, robiąca przegląd chorych. Wszystkich co nie mieli gorączki wyrzucano
na obóz, do pracy, na bloki, z których przyszli do szpitala. A tu raptem zjawia
się "chory" i wchodzi w ubraniu "ze spaceru" po obozie.
Dostałem kilka uderzeń w brzuch oraz w głowę i zostałem natychmiast wyrzucony
ze szpitala.
Dlatego
już nazajutrz pisałem podanie na bloku 3a. Lecz nie o podanie chodziło, a o to,
by się znaleźć w jakimś komandzie pod dachem. Westrycha już nie było. Mała stolarnia na 9 bloku
(stara numeracja) została zlikwidowana. Wielka stolarnia była na
"Industriehof I", którą prowadził i rozbudowywał oberkapo Balke.
Należało natychmiast wkręcić się pod dach. Rekonwalescencja moja się skończyła,
lecz od razu po szpitalu praca na mrozie w polu byłaby dla mnie zbyt ciężka.
Był to już okres, kiedy numery więźniów pracujących w każdym komandzie
skrupulatnie notowano i teraz wpaść do jakiegoś nieodpowiedniego komanda, to
znaczyło mieć kłopot z późniejszym "urwaniem się" jeśli się zechce
zmienić oddział pracy na lepszy.
Tu przyszli
mi z pomocą koledzy. W wielkiej stolarni na "Industriehofie I"
pracowało już paru członków naszej organizacji, a jeden z nich, Antek (14) był
tu nawet majstrem dozorującym pracę. Pracował tu również i Czesiek (9). Antek
(14) zaprowadził mnie do kancelarii Balkego i przedstawił jako dobrego
stolarza. Na pytanie, co umiem, odpowiedziałem zgodnie z pouczeniem Antka, że
umiem pracować na maszynach. A właśnie sprowadzano i ustawiano maszyny w stolarni.
Balke się zgodził. Na razie zadekowano mnie przy warsztatach, które były pod
kierownictwem Władka Kupca. Robota nie była uciążliwa. Władek Kupiec był to
wyjątkowo porządny chłop i dobry kolega. Siedziało ich tu sześciu braci.
Spotkałem tu też paru przyjaciół, jeden nazywał się Witold (15), drugi Pilecki
(16). Po kilku dniach pracy w stolarni
zorganizowałem tu drugą "piątkę", do której weszli: Władek (17),
Bolek (18), Witold (15), Tadek (19), Antek (14), Janek (20), Tadek (21), Antek
(22).
Po
paru tygodniach pracy posłyszałem, jak mówiono tu wśród kolegów, że płk. 23 i
ppłk.24 projektują pewien zamach w obozie, przy tym ppłk.24 ze zdrowymi więźniami pójdzie na
Katowice, natomiast płk. 23 z chorymi pozostanie na razie na miejscu. Ze
względu na naiwność planowania i dekonspirowanie podobnych projektów, wobec
szerszego ogółu więźniów unikałem rozmów na tematy organizacyjne z tymi
oficerami i w ogóle w pierwszym okresie unikałem wprowadzania do organizacji
oficerów starszych stopniami, którzy tu siedzieli pod własnymi nazwiskami
(prócz płk. 1, do którego miałem całkowite zaufanie), a to z tego powodu, że
oficerowie, o których władze obozu oficjalnie wiedziały, w momencie wzbudzenia
podejrzeń mogą być zamknięci w bunkrze i dręczeni, mogą być wystawieni na
ciężką próbę milczenia. Tak było w pierwszej fazie pracy
organizacyjnej. Potem było inaczej.
W kwietniu i maju 1941 roku przyszły wielkie transporty Polaków -
więźniów z Pawiaka. Przyjechało wielu moich znajomych. Tworzę więc trzecią "piątkę",
do której wciągam mego byłego zastępcę w pracy w Warszawie "Czesława
III" (25), Staśka (26), Jurka (27), Szczepana (28), Włodka (29), Genka
(30). Organizacja rozwija się już w szybkim tempie. Aparat lagru jednak z
wykańczaniem spieszy się również. Na "zębie" lagru znalazły się
transporty z Warszawy, które brały takie cięgi, jak my niegdyś, ginąc masowo,
dziesiątkowani codziennie chłodem i biciem.
Nowością
obozu od wiosny 1941 roku była orkiestra. Komendant obozu lubił muzykę - skutkiem
tego powstała orkiestra z dobrych muzyków, których w obozie, tak jak żadnych
fachowców, nie brakowało. Praca w orkiestrze była dobrą "posadą",
toteż każdy, kto miał w domu instrument, sprowadzał szybko i wpisywał się do
orkiestry, która pod batutą "Franza" (dobrego drania), który przedtem
był w kuchni kapem, wygrywała najrozmaitsze utwory. Orkiestra naprawdę była na
poziomie. I była dumą komendanta obozu. Jeśli speca od jakiegoś instrumentu
brakowało, to go bardzo łatwo znajdowano w "cywilu" i przywożono do
lagru. Orkiestrą tą zachwycał się nie tylko komendant, lecz i wszelkie komisje,
które czasami zaglądały do obozu.
Orkiestra
grała nam dziennie cztery razy. Rano, gdy wychodziliśmy do pracy, gdy
wracaliśmy na obiad, gdy szliśmy do pracy po obiedzie i przy powrocie na wieczorny apel.
Miejsce dla wyczynów orkiestry było przed blokiem 9 (stara numeracja), w
pobliżu bramy, kędy maszerowały wszystkie komanda. Całą makabrę odczuwało się
szczególnie w czasie marszu powracających z pracy oddziałów. Sunące kolumny
wlokły po ziemi zabitych przy pracy kolegów. Niektóre trupy zatrważały. Przy
dźwiękach skocznych marszów granych w szybkim tempie, które raczej polkę lub
oberka przypominały, wracały pobite, słaniające się postacie wyczerpanych pracą
więźniów. Szeregi czyniły wysiłek, by iść w nogę, wlokąc po ziemi często
półnagie trupy kolegów, gdyż grudy ziemi, błoto, kamienie zsunęły z nich części
garderoby. Kolumny bezgranicznej fizycznej nędzy ludzkiej opasane pierścieniem
naganiaczy, ćwiczone kijami, zmuszane były iść w takt wesołej muzyki. Kto nie
szedł w nogę, dostawał drągiem po głowie i po chwili także jego wlekli koledzy.
Wszystko to eskortowane było przez dwa łańcuchy zbrojnych - w mundur
niemieckiego żołnierza ubranych - "bohaterów". Przed bramą, dla
zapewnienia bezpieczeństwa, prócz zbrojnych oddziałów stała grupa
"nadludzi" - same szarże lagru - podoficerowie (na których można by
było ewentualnie w przyszłości zwalić winę - cóż chcieć od prostaków?).
Wszyscy pyszni, z radośnie rozpromienionymi twarzami spoglądali dumnie
na konającą, znienawidzoną rasę "untermenschów".
Tak wracały
komanda tych, co pracowali w polu. Starych numerów było w nich mało. Albo już
"poszli" przez "komin", albo zdołali się dostać pod dach.
Przeważnie byli to "zugangi". Inaczej wracały setki tych, co
pracowali w warsztatach - silni, zdrowi, szli sprężystym krokiem w wyrównanych
piątkach. Ginął wtedy uśmieszek zadowolenia z twarzy zgrai pod bramą.
Przeważnie temu niechętni odwracali się. Na razie jednak warsztatowcy byli im
potrzebni. Niejeden esesman obstalowywał w tym lub innym warsztacie potrzebny
mu przedmiot, który robiło się "na lewo", bez wiedzy władz. Nawet ci
najwyżej tu
stojący
obstalowywali robotę dla siebie, kryjąc się jeden przed drugim. W tym
przedmiocie każdy z nich lękał się meldunku do władz wyższych. Co innego
mordować
ludzi - tego, im więcej miał na sumieniu, tym lepszą miał markę. To właśnie
były rzeczy, które określam, że się "nie działy na ziemi". Bo i
jakże?
15)Kultura... XX wiek... Któż to słyszał zabijać
człowieka? W każdym razie na ziemi nie można tego przecież robić bezkarnie.
Chociaż jest wiek XX i kultura na bardzo wysokim poziomie - wojnę "ludzie
od wielkiej kultury" jakoś przemycają, tłumaczą nawet potrzebą. A w opinii
niektórych kulturalnych ludzi wojna staje się "nieodzowna i
konieczna". Zgoda, lecz dotychczas (uznając maskę przykrywającą potrzebę
mordu jednych i interes drugich) głośno się mówiło tylko o wzajemnym mordowaniu
jakiegoś odłamu społeczeństwa - uzbrojonego wojska. Tak było chyba kiedyś. To
tylko piękna przeszłość.
Co może
powiedzieć ludzkość dziś, ta ludzkość, która chce dowieść postępu kultury, a XX
wiek postawić znacznie wyżej od wieków przeszłych.
Czy
w ogóle my, ludzie XX wieku, możemy spojrzeć w twarze tych, co żyli kiedyś i -
śmieszna rzecz - dowodzić naszej wyższości, kiedy za naszych czasów zbrojna
masa niszczy nie wrogie sobie wojsko, lecz całe narody, bezbronne
społeczeństwa, stosując najnowsze zdobycze techniki. Postęp cywilizacji - tak!
lecz postęp kultury? - śmieszne. Zabrnęliśmy,
kochani moi, straszliwie. Przerażająca rzecz, nie ma na to słów! Chciałem
powiedzieć: zezwierzęcenie... lecz nie! Jesteśmy od zwierząt o całe piekło
gorsi!
Mam pełne
prawo tak właśnie napisać, szczególnie po tym, co tu widziałem i co się zaczęło
dziać w rok później w Oświęcimiu. Jak wielka jest różnica pomiędzy
"być" a "nie być", taka też jest w warunkach życia tych co
pracowali pod dachem (w stajniach, magazynach lub warsztatach) od tych, którzy
pod gołym niebem kończyli się w najrozmaitszy sposób. Ci pierwsi uznani tu byli
za potrzebnych, ci drudzy opłacali życiem nakaz wykańczania w tym młynie
możliwie jak największej ilości ludzi. Za wyróżnienie to trzeba było czymś
płacić, czymś je usprawiedliwić. Płacono tutaj posiadanym fachem lub też
sprytem, który każdy fach musiał zastąpić.
Obóz
był samowystarczalny. Siano tu zboże, utrzymywano inwentarz żywy: konie, krowy
i świnie. Była rzeźnia przetwarzająca mięso zwierząt na artykuły zdatne do spożycia.
Niedaleko rzeźni stało krematorium, gdzie masy mięsa ludzkiego przetwarzano na
popiół do użyźniania nim pól - jedyny pożytek, jaki można było mieć z tego
mięsa.
Najlepsza posada pod dachem była w
chlewie świń, których żarcie było o wiele obfitsze i lepsze niż w kotłach z
kuchni dla więźniów. Świniom przywożono resztki obiadów nie dojedzonych przez
"nadludzi". Więźniowie, którym szczęśliwy los pozwolił być
świniopasami, zjadali część doskonałej strawy, odbierając ją swoim wychowankom
- świniom. W stajniach, gdzie stały konie,
więźniowie mieli inne możliwości. Kilka razy ze stolarni byłem zaproszony przez
przyjaciela 31 do pobliskiej stajni, gdzie przychodziłem z narzędziami niby coś
naprawiać, pozorując tę potrzebę wobec spotykanych esesmanów. Przyjaciel mój
przyjmował mnie tu prawdziwą ucztą. Dawał mi menażkę pełną czarnego cukru,
który po wymyciu w wodzie - spłukaniu soli - stawał się prawie biały. Dodawał
do tego otręby pszenne. Po wymieszaniu jadłem to jak najsmaczniejszy tort. I
wtedy nie wyobrażałem sobie, abym kiedykolwiek przedtem lub potem, nawet jeśli
mi się uda wrócić do życia na wolności, jadł coś równie smacznego.
Przyjaciel mój miał też mleko, które odlewał z porcji dostarczanych tu
dla ogiera. Trzeba było jednak dobrze uważać, by nie "podpaść".
Samo przychodzenie tu bez określonego powodu, bez polecenia jakiejś reperacji
przez kapa, było już zabronione. Przyjaciel 31 stworzył tu zawiązek komórki
naszej organizacji wśród obsługi stajni. 15 maja został jednak zwolniony na
skutek starań matki i wyjechał do Warszawy, wioząc tam mój raport o pracy
tutaj. Znacznie później, ulokowany przeze mnie w
stajniach przyjaciel 32, podtrzymywał wyczerpany swój organizm, dojąc źrebne
klacze i pijąc kumys.
Była też
garbarnia, gdzie koledzy, korzystając z warunków, obcinali skóry świńskie,
oddane tu do wygarbowania - zmniejszając je z zachowaniem formy zasadniczej - i
gotowali z obrzynków "doskonałą" zupę.
Dostarczone kiedyś z garbarni przez przyjaciół mięso pieska zjadłem,
nie wiedząc, jakie stworzenie zjadam (po raz pierwszy latem 1941 roku).
Potem to samo robiłem już świadomie. Instynkt i konieczność zachowania sił
czynił smacznym wszystko, co było możliwe do zjedzenia. Otręby, dostarczane mi
po kryjomu przez przyjaciela 21, który pracował przy cielętach - w stanie
surowym, tak źle oczyszczone, że kiedyś moje cielęta jeść by tego nie chciały -
dosypywałem do zupy przywożonej nam do stolarni, zastanawiając się, czy wsypać
dwie łyżki do menażki, czy tylko jedną (byliśmy "kommandiert", nie
chodziliśmy na obiad i na apel południowy do obozu, liczono nas w stolarni).
Gdy memu przyjacielowi 21 udało się czasami przynieść więcej otrąb, wtedy
wsypywałem garść wprost do ust i tak, na sucho, powoli, małymi częśc iami, po
rozdrobnieniu ich na zdatne do przełknięcia - łykałem razem z plewami. Okazuje
się więc, że wszystko jest możliwe i wszystko może być smaczne. Nic mi nie
szkodziło; może dlatego, że żołądek zawsze miałem niezwykle wytrzymały.
Fachowcem
w pracy stolarskiej nie byłem, miałem więc nadrabiać sprytem. Z początku
dekowany przez kolegów (na dłuższy czas to było niemożliwe), następnie musiałem się zmierzyć z
zadaniami stolarskimi. Tu nauczyłem się dopiero ostrzyć narzędzia. Ma się
rozumieć, w pojęciu ogółu stolarzy, musiałem to umieć już dawno. Prócz oberkapa
Balkego było paru kapów i kilku majstrów, wobec których należało umiejętnie
udawać stolarza. Pod kierunkiem Władka i paru innych przyjaciół nauczyłem się
piłować, heblować, "spuszczać" kanty desek "rabanem" do sklejania,
sklejając deski w blaty. Najważniejszą pracę jednak wykonywały oczy. W
Oświęcimiu na różnych stanowiskach i w różnych fachach zawsze najwięcej
pracowały oczy i uszy. Trzeba było sięgać wzrokiem wszędzie, tak by odpoczynek
mięśni wypadał w momencie, gdy nie widzi tego jakiś kapo-"naganiacz".
Lecz wtedy, gdy wzrok dozorcy, przebiegając warsztaty lub postacie, spocznie na
tobie lub znajdziesz się w polu jego widzenia nawet w kąciku jego oka - wtedy,
bracie, musisz pracować lub umiejętnie udawać pracę. Nie możesz stać lub
wypoczywać, choćbyś podczas nieobecności tego pana wcześniej pracował wiele.
Jeśli naprawdę tak robiłeś, byłeś nierozważny. Uważaj! Arbeit macht frei! -
czytasz to co dzień parę razy na bramie. Możesz stąd ulecieć kominem, gdy
wyczerpiesz siły. Możesz dostać kijem, gdy będziesz wypoczywał w czasie, gdy
patrzy na ciebie któryś z dozorujących. Co innego, ma się rozumieć, fachowiec
pierwszorzędny, który tu ma już dobrą markę. Ten nie potrzebował udawać. Inni,
choćby byli naprawdę stolarzami, musieli się strzec. Miejsc w warsztacie było
kilka setek - w obozie ginęły tysiące. Do warsztatu pchali się nowi, prawdziwi
fachowcy. Niezdary usuwano - ginęli w polu. W ten sposób z konieczności, powoli
stawałem się stolarzem. Robiłem już możliwie "cynki", polerowałem.
Przyjaciół
moich, co przyjechali z Warszawy (kwiecień-maj 1941 r.), których wciągałem do
roboty organizacyjnej, udało mi się ulokować pod dachem. Kolegów 25 i 26 ulokowałem w komandzie
"Fahrbereitschaft" przez naszego członka 33, który rządził się w tym
komandzie jak u siebie. Kolegę 27 przez dr. 2 - w szpitalu jako pielęgniarza.
Kolegę 34 - w szpitalu jako sekretarza, przez ppor. 4, itd. Na bloki 11 i 12
(wiosna 1941 r., stara numeracja) "zugangów", gdzie przywożono nowych
kolegów, chodziłem często szukać znajomych, wybierać kolegów do pracy, lokować
pod dach, ratować. Tu pewnego dnia spotkałem niespodzianie rodzinę
Czetwertyńskich: Ludwika, właściciela Żołudka i dwóch jego synów, oraz brata
jego z Suchowoli. Jednocześnie spotkałem mego przyjaciela z partyzantki 1939 r.
- pdch. 35. W parę dni później spotkałem również dwóch kolegów z pracy w
Warszawie - 36 i 37. Wszystkim im przyglądałem się bacznie,
bo nigdy nie było wiadomo, jak taki przyjaciel się zachowa po przejściu w Warszawie
Alei Szucha i Pawiaka. Niektórzy byli wycieńczeni, niektórzy - załamani. Nie
wszyscy tu nadawali się do pracy organizacyjnej, do nowej konspiracji. Mjr. 38,
który pracował u nas w Warszawie pod pseudonimem "Sęp II", przy
pierwszym spotkaniu na placu w Oświęcimiu (lato 1941 r.) rzucił się ku mnie z
radością, głośno wołając: "Pan tutaj? A mnie w Warszawie gestapo d... w
kratki posiekło, pytając: gdzie jest Witold? Dawno pan siedzi? Jaki numer pan
ma... Jak pan to zrobił? Ja pana przecież przed dwoma miesiącami widziałem w
Warszawie i tak twierdziłem na Alei Szucha. Nie ściszając głosu gadał przy
kilkunastu moich kolegach i rozkonspirował mnie, bo przecież tu byłem Tomaszem.
Dobrze, że drani między nami nie było. A tego, "jak ja to zrobiłem, że byłem
dwa miesiące temu w Warszawie", nie tłumaczyłem niczym innym, jak tylko
tym, że on po biciu na Alei Szucha dostał już lekkiego obłędu. O kazało się
znacznie później, że należało to tłumaczyć czym innym. Z kilkunastu starych
znajomych z pracy, którzy w tych miesiącach przyjechali, najbardziej mi się tu
przydali 25 i 29, do których prawie takie miałem zaufanie, jakie do siebie
samego. W blokach "zugangów", stojąc
w kącie sali i obserwując tych ludzi, którzy świeżo z ziemi przybyli i mieli -
zdawałoby się - na sobie jeszcze kurz Warszawy, człowiek czuł się jakoś
dziwnie. Tak jakby mieścił w sobie naraz kilku ludzi.
Jeden chciałby czuć żal do losu i tęsknotę za
ziemią, gdyby się nie wstydził tej reszty w sobie. Drugi jednak był silniejszy
i ten czuł w sobie radość
16) zwycięstwa nad zachciankami i drobiazgami zbędnymi
tutaj, do których ludzie są przywiązani na ziemi. Trzeci z pewnego rodzaju
politowaniem, nie w najgorszym tego słowa znaczeniu, lecz z jakimś rozsądkiem
wewnętrznym, braterskim, pobłażliwie patrzył na tych przybyszów, co to jeszcze
zwracali się do siebie nawzajem: panie mecenasie, panie inżynierze, panie
pułkowniku, panie poruczniku.
Mój
Boże, jak prędko to z was musi opaść... Im prędzej, tym lepiej. Tu wykańczają
przede wszystkim inteligencję dlatego, że taki jest nakaz dla władzy lagru, i dlatego, że
inteligent nie nadawał się na rzemieślnika w warsztacie - jeśli nie trafił do
rezerwatu inteligencji obozu: biura budowlanego, izby pisarskiej, szpitala,
effektenkammeru i bekleidungskammeru, to ginął tu jako materiał nie przynoszący
korzyści. Lecz i dlatego, że czasami, niestety, inteligent posiadający mądrość
naukową, był życiowo zupełną niezdarą. Poza tym miał organizm wydelikacony, nie
przystosowany do pracy fizycznej i byle jakiego odżywiania. Przykro mi, ale
chcąc oddać prawdę o obozie, nie mogę pominąć tego momentu. I niesłusznie
czytelnik zarzucałby mi chęć "obmalowania" inteligencji. Wydaje mi
się, że sam mam prawo do jakiegoś tam miejsca wśród takowej, lecz nie znaczy to,
żebym gorzkiej prawdy nie mógł napisać. W wielkim procencie inteligenci
przywiezieni do obozu byli fajtłapami życiowymi. Nie orientowali się, że
inteligencję swoją naukową i dyplomowaną należało ukryć na razie jak najgłębiej
pod inteligencją umysłu sprężystego, szukającego sposobu zaczepienia się na tej
skalistej, trudnej do wegetowania glebie "koncentraku".
Nie należało się tytułować, lecz brać się z warunkami za bary. Nie
żądać pracy w biurze dlatego, że się jest inżynierem, a w szpitalu dlatego,
że jest się doktorem, a zadowalać się każdą możliwą "dziurką", przez
którą można by się wymknąć z bloku "zugangów" gdziekolwiek, byleby
się znaleźć na miejscu pracy, która władzom obozu wydaje się potrzebna, a która
jednak nie ubliża honorowi Polaka. Nie "nadąć się" ważnie, że jest
się mecenasem, bo tu zawód ten absolutnie nie popłacał. Być przede wszystkim
koleżeńskim w stosunkach z każdym Polakiem, jeśli ten nie jest draniem i
korzystać z każdej przysługi, przysługą odpłacając. Bo tu się żyło tylko wiążąc
się wzajemnie przyjaźnią, pracą - wzajem nie się wspomagając. A iluż tego nie
rozumiało... Iluż było takich egoistów, o których można powiedzieć: nie lgnie
fala do niego ani on do fali. Taki musiał ginąć. Zbyt mało mieliśmy miejsc, a
wielu do ratowania. Poza tym był brak siły woli, by nie jeść wszystkiego, czego
się nie może strawić, a nie wszystkie żołądki naszych inteligentów były
wytrzymałe. "Głupi, zasr... inteligent" - było to najpogardliwsze
przezwisko w obozie.
Od wiosny
1941 roku obywatelstwo w lagrze zyskało słowo: "muzułman". Tak
nazwali Niemcy, stojący u władzy, więźnia, który się wykańczał, osłabł, ledwo chodził. Określenie
to przyjęło się powszechnie. W pewnym wierszu obozowym mówiliśmy:
"...muzułmani - lekko wiatrem kołysani..." Był to stwór na pograniczu
życia a komina krematorium. Bardzo trudno powracał do sił, przeważnie kończył w
szpitalu lub na "Schonungsblock" (blok 14 stara numeracja, według
nowej - 19), gdzie kilka setek tych cieni ludzkich doznawało łaski władz lagru:
mogły tam stać cały dzień na korytarzach w szeregach i nic nie robić, lecz to
stanie ich również kończyło. Śmiertelność na tym bloku była ogromna.
W lipcu 1941
r., gdy przechodziłem na placu koło grupki kilkunastu młodych chłopców (16-17
lat), przywiezionych tu z ławy szkolnej za to, że śpiewali piosenki
patriotyczne, jeden z nich rzucił się do mnie z okrzykiem: "A!
Wujek!" Nowa dekonspiracja... Ucieszyłem się jednak - nie tym, ma się
rozumieć, że go przywieźli - wiadomościami od swoich. W parę tygodni później w
maszynowni stolarni "werżnęły" się w moją twarz czyjeś oczy, bez
mrugnięcia przyglądające mi się uważnie. Wzrok wytrzymałem. Człowiek ten,
niewysokiego wzrostu, więzień-Polak, podszedł do mnie i zapytał, czy jestem XY,
wymieniając moje prawdziwe nazwisko. Powiedziałem, że to pomyłka. Lecz nie dał
się zwieść, zapewniając, że jego nie potrzebuję się bać. Parę tygodni później
był zaprzysiężony i pracował u nas jako 40. W stolarni miał pracę, w
maszynowni.
W
stolarni też powiększyłem nasze szeregi zaprzysięgając trzech dzielnych
Polaków: 41, 42, 43. Wkrótce weszli do naszej pracy: 44, 45, 46. W stolarni już jako-tako
dawałem sobie radę. Praca moja i sylwetka niby-stolarza jakimś zrządzeniem losu
nie podpadała kapom. Raz tylko jeden, gdy - sam będąc przy warsztacie
-pasowałem deski rabanem do sklejania, stanął za mną o kilka kroków oberkapo
Balke i przyglądał mi się chwilę, o czym ja nie wiedziałem, po czym zawołał
kapa Waltera i wskazując na mnie palcem, wolno cedząc słowa, powiedział:
"Wer ist das?" Lecz poszli dalej, nie przerywając mi pracy. Mówili mi
o tym koledzy, koło których stali owi kapowie. Widocznie się zorientował, że
nie jestem stolarzem. Balke był to w ogóle ciekawy człowiek.
Wysoki, przystojny, o inteligentnym wyglądzie, dość sztywny i zimny.
Niedzielami, gdy dręczono nas tak zwaną "blocksperą" do południa,
zamykając na blokach, robiąc różne przeglądy umundurowania, przychodził Balke i
kazał wszystkim stolarzom wychodzić na plac, gdzie robił zbiórkę: przestawiał,
ustawiał dwudziestki, wyznaczał dwudziestowych i trzymał na placu, kiedy było
słońce, grała orkiestra i zanim skończyła się "blockspera". Na koniec
z uśmiechem żegnał nas wesoło, puszczając na blok.
Obóz
nasz stale się powiększał. Nie stan liczbowy więźniów - tych było prawie zawsze
wtedy 5-6 tysięcy. Numer bieżący sięgał już jednak ponad 20 tysięcy -
kilkanaście tysięcy wchłonęło już krematorium. Obóz powiększał się inaczej -
rozbudowywał się. Poza ośmioma blokami zbudowanymi na placu apelowym (co
spowodowało zmianę numeracji w całym lagrze) i poza tym, że rozbudowywano obóz
w kierunku na "Industriehof I", w samym obozie macierzystym
(Stammlager) jeszcze budowano szybko filie. Pierwsza, to tak zwana Buna, osiem
kilometrów na wschód od obozu, gdzie pracowano nad fabryką niby-gumy; druga
filia obozu macierzystego, to nowo powstający obóz Birkenau (Brzezinka), od
lasku brzozowego tak nazwany. Obóz ten nosił też nazwę Rajsko, co nie miało nic
wspólnego z wioską Rajsko (Birkenau leżało parę kilometrów na zachód, wieś
Rajsko - na południe), a nazwa nadana była tylko dla ironii. Na
obu filiach, przy budowie, ginęło mnóstwo ludzi. Na Bunę codziennie
wymaszerowywało przed apelem porannym kilkanaście setek więźniów (wstawali
znacznie wcześniej od nas, wracali w kilka godzin po zakończeniu dnia pracy
przez nas). Na Birkenau budowano dopiero baraki: na razie drewniane, dziewiczo
niewinne, nowe.
Dopiero później w Brzezince-Rajsku działy się sceny piekielne. Do
budowy tych baraków w polu potrzebni byli i cieśle, i stolarze, a w
przypadku braku większej ilości cieśli, zastępowano ich od razu stolarzami.
Pracowano w polu, na deszczu, w śniegu, pod kijem kapów spieszących z pracą,
gdyż był wyraźny nakaz: zbudować to piekło w Rajsku jak najszybciej. Mieli tam
pójść stolarze od nas... By ginąć... Balke musiał dać tych stolarzy. Robił to
niechętnie. Wybierał zawsze długo. Był to ciężki moment dla stolarzy, lecz -
zdawało się - również i dla niego. Stolarze, którzy szli do pracy przy budowie
baraków w szczerym polu (a ogółem poszło około trzeciej części wszystkich
stolarzy), przeważnie tam ginęli: zaziębiali się lub wprost kończyli się w
pracy. Balke dawał więc gorszych fachowców. Zazwyczaj patrzył badawczo na mnie,
jakby myślał: dać go tam, czy nie dać? I jakoś szedł dalej wzdłuż szeregu
stojących stolarzy, czekających na swą kolej losu, pozostawiając mnie w
stolarni.
Zwolnionych
z obozu w Oświęcimiu był minimalny procent. Byli to przeważnie koledzy z
łapanek warszawskich, którzy
spraw żadnych nie mieli, a których rodziny wykupywały za pieniądze, przez
różnych pośredników trudniących się tym procederem, nieraz trafiając na
szantażystów i szarlatanów. Lub też przez rodziny, które miały własne chody w
konsulatach państw obcych, a nawet na Alei Szucha. W jesieni 1940 r. z
warszawskich transportów zwolniono około 70-80 osób. W ciągu 1941 r. zwolnienia
były bardzo rzadkie, dosłownie po kilku więźniów - razem do jesieni 41. Dopiero
jesienią 1941 r. poszło około 200 więźniów na blok "wolnościowy"
(specjalnie na ten cel przeznaczony), gdzie odbywali kwarantannę przed wyjściem
z obozu. Karmiono ich lepiej, by doprowadzić do możliwego wyglądu, nie bito, a
takich, co mieli ślady bicia przetrzymywano w szpitalu do zagojenia i
wykurowania, by na świat nie wynieśli z sobą świadectwa potwornego obchodzenia
się z więźniami w Oświęcimiu. Biorąc jednak pod uwagę, że w listopadzie 194 1
roku przyjeżdżający do obozu otrzymywali już numer bieżący ponad 25000, cóż
znaczyło te ponad trzy setki zwolnionych...
Każdy
zwolniony więzień, po przebraniu go w jego cywilne ubranie wyjmowane z worków
wiszących w "Effektenkammer", musiał przejść razem z grupą zwolnionych kolegów lub
też sam przez drewniany barak za bramą (tu mieściła się także
"Postzensurstelle"), gdzie żegnał ich esesman dobitnie wbijając w
głowę, że na wolności trzeba absolutnie milczeć na temat obozu w Oświęcimiu. Że
jeśli ktoś będzie pytał, jak tam w Oświęcimiu było, to należy odpowiedzieć:
jedź sam i zobacz (naiwna sugestia). Że jeśli władze niemieckie się dowiedzą,
że ktoś ze zwolnionych nie umiał utrzymać języka za 17) zębami, to się bardzo szybko znajdzie znowu w
Oświęcimiu (to było bardziej przekonujące i byli więźniowie tego obozu naprawdę
milczeli na wolności jak zaklęci).
Gra,
którą zacząłem prowadzić w Oświęcimiu, była niebezpieczna. Zdanie to nie oddaje
rzeczywistości - właściwie
daleko przekroczyłem to, co niebezpiecznym ludzie nazywają na ziemi - samo
przekroczeniu drutów przy wejściu do obozu już było niebezpieczne. Toteż praca,
którą tu rozpocząłem, frapowała mnie całego bez reszty, a że zaczęła rozwijać
się coraz szybciej, zgodnie z planem, naprawdę zacząłem się obawiać, by rodzina
nie wykupiła mnie jak innych kolegów, bo przecież również żadnej sprawy tu nie
miałem i przyjechałem z łapanki. Toteż pisałem do rodziny, nie mogąc
dekonspirować pracy, że jest mi tutaj naprawdę dobrze, żeby nie ruszali mojej
sprawy, że chcę tu trwać do końca. Sam los rozstrzygnie, czy mi się uda wyjść,
itd. Powrotną drogą otrzymałem odpowiedź, że Janek W., którego - gdy się
dowiedział, gdzie jestem - sumienie niepokoiło, pytał wszystkich:
"dlaczego poszedł?" Był jednak konsekwentny i rodzinie, która się
zwróciła o pomoc w wykupieniu mnie, odpowiedział, że pieniędzy na to nie ma.
Znalazłem drogę, którą mogłem słać listy do rodziny, pisząc po polsku.
Młodociany mój przyjaciel 47, chodząc do pracy w miasteczku, zdobył możliwości
kontaktu z cywilami, przez których wysłałem dwa listy do rodziny. Listy moje
były przekazywane do Komendy Głównej.
Z pierwszych
współpracowników moich w Warszawie, tu w Oświęcimiu, prócz już wymienionych,
spotkałem na początku 1941 roku Stacha - 48, którego wywieźli do kamieniołomów
i latem 1941 roku Janka - 49, którego udało się jako chorego umieścić w
transporcie do Dachau, które w porównaniu z Oświęcimiem było o wiele lepszym
obozem.
Powtarzające
się próby ucieczek spowodowały, że władze obozu zdobyły się na stosowanie
odpowiedzialności solidarnej i za ucieczkę jednego rozstrzeliwano dziesięciu więźniów (od wiosny
1941 r.). Wybranie dziesięciu na śmierć za jednego zbiega, było ciężkim
przeżyciem dla obozu, a szczególnie dla bloku, z którego wybierano. Wtedy my
jako organizacja ustosunkowaliśmy się do ucieczek wyraźnie negatywnie. Żadnych
ucieczek nie organizowaliśmy i potępialiśmy wszelki odruch w tym kierunku jako
przejaw krańcowego egoizmu aż do czasu, kiedy w tej dziedzinie nastąpiły
zasadnicze zmiany. Na razie wszelkie ucieczki były czynem dzikim, nic z
organizacją naszą nie mającym wspólnego.
"Wybiórka"
na śmierć odbywała się zaraz po apelu, na którym stwierdzono nieobecność
zbiega. Przed blokiem, stojącym w dziesięciu szeregach, a z którego uciekł więzień,
zjawiał się komendant obozu ze świtą i przechodząc przed szeregiem, kiwał ręką
na tego więźnia, który mu się podobał, lub może raczej: nie podobał. Szereg
"przeglądnięty" robił pięć kroków "naprzód marsz" i świta
szła przed szeregiem następnym. Były rzędy, z których wybierano paru, bądź nie
wybierano nikogo. Najlepiej było, gdy ktoś odważnie patrzył w oczy śmierci - tego
przeważnie nie brano. Nie wszyscy wytrzymywali nerwowo i czasami któryś za
plecami komisji przebiegał naprzód, do szeregu już przejrzanego - tego
przeważnie właśnie zauważali i brali na śmierć.
Razu
pewnego wydarzył się wypadek, że gdy wybrano młodego więźnia, z szeregu
wystąpił staruszek-ksiądz i prosił komendanta obozu, by wybrał jego, a zwolnił
tamtego młodego od kary. Blok skamieniał z wrażenia. Komendant się zgodził.
Ksiądz-bohater poszedł na śmierć, a tamten więzień wrócił do szeregu. Wydział Polityczny pracował, czego
rezultatem były rozstrzeliwania za sprawy na ziemi. Specjalną radość miały
władze lagru, gdy zbierały większą grupę Polaków do rozstrzelania w dnie, które
kiedyś były obchodzone jako święta narodowe, tam w Polsce, na ziemi. Z reguły
mieliśmy większą "rozwałkę" w dniach 3 maja i 11 listopada, raz na
dodatek grupę Polaków rozstrzelano 19 marca. Kiedyś na ziemi, tęskniąc do
pracy twórczej dłutem, do rzeźby, nieraz myślałem: cóż, kiedy nie mam nigdy na
to czasu, musieliby mnie chyba zamknąć w więzieniu. Los dla mnie w życiu był
zawsze łaskawy, musiał i to podsłuchać. Byłem zamknięty - należało więc tylko
próbować rzeźbić - nie miałem jednak o tym żadnego pojęcia. Przy stolarni była
rzeźbiarnia. Właściwie za wyjątkiem paru artystów-malarzy po akademii jak 44 i
45, pracowali tam sami snycerze, przeważnie górale. Przy pomocy 44 i 45
dostałem się do rzeźbiarni. Ułatwiał moje przejście fakt, że rzeźbiarnia była
podkomandem stolarni, w której pracowałem kilka miesięcy.
Kierownikiem
pracy w rzeźbiarni był swój chłop - 52. Zjawiłem się tam (1.XI.1941 r.),
zrobiłem kilka rysunków-projektów noży do papieru. Powiedziano mi: "Na papierze
to jest piękne, lecz proszę przenieść to w rzeźbie na drzewo". I tak zacząłem
pracę, przenosząc się na stałe do rzeźbiarni. W ciągu pierwszego tygodnia
wyrzeźbiłem trzy noże. Pierwszy nóż to było w ogóle moje zapoznanie się z
trzymaniem w ręku i używaniem narzędzi; drugi był nieco lepszy, a trzeci
pokazał rzeźbiarzom 52 ze słowami: "Tak należy rzeźbić noże".
Praca więc
szła. Obok mnie z jednej strony siedział zawsze wesoły, pierwszorzędny kolega
42, z drugiej - przyjaciel 45. Rano 11 listopada 1941 r. podszedł do mnie 42 i
powiedział: "Miałem dziwny sen, czuję, że dziś mnie "rozwalą".
Może jest to błahostka, a jednak cieszy mnie chociaż to, że zginę 11
listopada." W pół godziny później na apelu porannym wyczytano jego numer
wśród innych numerów. Pożegnał się ze mną serdecznie, prosząc, bym matce jego
opowiedział, że umierał na wesoło. W kilka godzin później już nie żył. Z
podziału pracy wypadło, że wiadomości z zewnątrz regularnie otrzymywane przez
nas ustaloną drogą, rozpowszechniała w obozie komórka złożona z trzech naszych
członków. Jeden z nich, niezapomniany nasz "Wernyhora" - 50, na
wszystkich skrzyżowaniach dróg otoczony gromadą więźniów wygłaszał stale
optymistyczne przepowiednie. Był pożądanym i lubianym przez wszystkich.
Organizacja
się rozrastała. W czasie mego pobytu w rzeźbiarni wciągnąłem do szeregów
naszych paru przyjaciół - 53 i 54. Następnie 55, 56, 57, 58. Poza wciąganiem przeze mnie
osobiście, każda piątka rozprzestrzeniała się, rozgałęziała wśród masy więźniów
własnym przemysłem do różnych komand, budując odnogi w oparciu o znajomość
sylwetki nowego kandydata. Tu wszystko funkcjonowało wyłącznie na wzajemnym
zaufaniu. Toteż rozwiązując problem przewodzenia w poszczególnych grupach
związanych z sobą, stanąłem na stanowisku oparcia się na poszczególnych
dowódcach od mniejszych do większych, mając na względzie wyłącznie zalety
osobiste danego przewodnika. Inaczej rozwiązać tego nie mogłem. Odrzucić
należało wszelkie sugestie z ziemi. Nieważne było, kim kto był kiedyś w
przeszłości, lecz ważnym było, by na każdym z dowódczych stanowisk był "chłop
z ...", który by w momencie czynu nie swym tytułem chciał ująć masę, gdyż
masy tej przed tym momentem nie można było uświadomić, lecz by potrafił
wcześniej milczeć, kied y trzeba - świadomie porwać masę za sobą. Więc przedtem
już musiał mieć sylwetkę wyróżniającą się działalnością, być tym, za którym by
koledzy chętnie szli. Nie tylko musiał być dzielny, lecz także odznaczać się
siłą wewnętrzną i taktem.
Taki
drobny fakt - gdy się urabiało i dobierało ludzi, często wciągało się tych, co
byli tu na stanowiskach. Zaprzysiężony komendant sali szedł potem na rękę, wydając repety
i podtrzymując siły przysyłanym mu potrzebującym podkarmienia naszym członkom,
oszczędzając niektórych na swej sali. Lecz jeśli ktoś, kto przyszedł urabiać do
pracy sztubowego, nie umiał się zachować, nie miał taktu lub siły woli, by się
powstrzymać od odruchu zagarnięcia miski repety dla siebie, to tu robota nasza
spalała na panewce. Co innego, że zwykle po paru rozmowach
ze sztubowym, jeśli przychodzący miał siłę woli i nie wspominał o jedzeniu,
choćby mu się kiszki skręcały, inicjatywa wychodziła od salowego; wtedy to
jedzenie, które tu otrzymywał przychodząc, nie przeszkadzało w montowaniu tutaj
sieci organizacyjnej. Niestety, było paru takich, którzy przychodząc w celach
organizacyjnych do dopiero co poznanych sztubowych, przede wszystkim wysuwali
menażki po repetę dla siebie. W takim wypadku praca dobrze pójść nie mogła.
Sztubowy takich odwiedzających załatwiał miską zupy dla nich i na tym koniec.
Wybuch
wojny niemiecko-bolszewickiej, poza przyjęciem przez nas tej dawno oczekiwanej
wiadomości z wielką radością, na razie w obozie zmian wielkich nie przyniósł.
Kilku esesmanów pojechało na front. Zastąpiono ich innymi, starszymi wiekiem. Dopiero
w sierpniu (1941 r.) ta nowa wojna odbiła się u nas, jak wszystko inne,
makabrycznym echem. Przywieźli tu pierwszych jeńców bolszewickich, na razie
samych oficerów, i po zamknięciu ich w jednej sali bloku 13 (według nowej
numeracji blok 11) w ilości ponad siedmiuset, stali tak ciasno stłoczeni, że
nikt nie mógł usiąść. Salę uszczelniono (komór jeszcze wtedy nie mieliśmy).
Pod
wieczór tego dnia przyszła grupa niemieckich wojskowych z oficerami na czele.
Komisja niemiecka weszła na salę i po nałożeniu
masek gazowych, rozrzuciła tu parę baniek z gazem,
obserwując jego działanie. Koledzy flegerzy, którzy nazajutrz uprzątali trupy,
mówili, że był
18) to makabryczny widok - nawet dla
nich. Ludzie byli tak stłoczeni, że w chwili śmierci nie mogli upaść. Oparci
jeden o drugiego tak spletli się rękami, że trudno było rozerwać ich ciała.
Miała to być sama szarża bolszewicka z rozmaitych formacji, sądząc po
mundurach, w których byli zagazowani.
Była to
pierwsza próba gazu u nas (kwas pruski). Zaraz z tą wiadomością przyszedł do mnie
19. Był tym bardzo przejęty; wiedziony bystrością umysłu przewidywał, że za
pierwszą próbą tego rodzaju przyjdą następne, zastosowane może w odniesieniu do
więźniów. Wtedy jeszcze wydawało się to nieprawdopodobne. W międzyczasie mieliśmy
znowu odwszawianie obozu (lato 1941 r.), po którym ulokowano nas, wszystkich
stolarzy, na jednym bloku 3, na parterze. Dali nam łóżka, gdyż prawie cały obóz
kolejno blokami zaopatrywano w łóżka. Była to znowu okazja dla popisów
naganiaczy i esesmanów. Łóżka musiały być posłane lepiej niż niegdyś w
podchorążówce - więc znowu szykany, bicie, przemoc.
Następnie
(wrzesień) część stolarzy (w tym i mnie) przenieśli na blok 12 (nowa
numeracja), a w październiku na blok 25 (nowa numeracja, dawny 17). Tu właśnie
w listopadowy ranek po wyjściu przed apelem przed blok, wzdragając się nieco od
przejmującego wiatru, siekącego w twarz na przemian deszczem i zlodowaciałym
śniegiem, uderzony zostałem widokiem, który mnie wtedy przeraził. Przez
podwójny płot z drutów zobaczyłem w odległości około 200 kroków ode mnie
więźniów poustawianych zwyczajem obozowym w dwadzieścia piątek, pędzonych przez
żołnierzy niemieckich kolbami.
Całe kolumny zupełnie nagich ludzi. Ja naliczyłem ich osiem setek, lecz
czoło kolumny już grzęzło we wrotach budynku i mogło ich tam wejść kilka setek
przed moim wyjściem przed blok. Budynkiem, do którego wchodzili, było
krematorium. Byli to bolszewicy, jeńcy wojenni. Później dowiedziałem się, że
było ich ponad tysiąc.
Człowiek
bywa do śmierci naiwnym... Rozumiałem wtedy, że tym jeńcom wojennym chcą wydać
bieliznę i ubranie, lecz dlaczego przeznaczają na tę czynność lokal krematorium
i cenny czas w tej fabryce, gdzie nasi koledzy pracujący na 3 zmiany, przez 24
godziny na dobę, nie mogąc podołać pracy przy spalaniu ciał naszych
kolegów-więźniów. Okazało się jednak, że wprowadzono ich tam właśnie dla
zaoszczędzenia czasu. Zamknięto. Z góry zrzucono bańkę (lub dwie) z gazem i
drgające ciała rzucono na ruszt. Po prostu tylko dlatego, że w Oświęcimiu nie
zdążyli przygotować pomieszczeń dla przydzielonych tu wojennych jeńców
bolszewickich. Spalono ich. I tak zresztą był rozkaz możliwie szybkiego ich
wykończenia.
Na gwałt
spieszono z postawieniem płotu w naszym obozie, który ścieśniono, oddając na
obóz jeńców bolszewickich dziewięć bloków. Przygotowywano również administrację
- aparat wykańczający. Ogłaszano na blokach, że kto umie po rosyjsku może
dostać posadę sztubowego lub nawet kapa w obozie dla jeńców. Jako organizacja
ustosunkowaliśmy się pogardliwie do tego projektu i do tych, którzy tam chcieli
oddać swe usługi przy mordowaniu jeńców, rozumiejąc, że tę nikczemną robotę
władze chcą zrobić rękami polskimi.
Ogrodzenie
zrobili szybko i obóz dla bolszewików był gotów. Na bramie wewnętrznej
postawionej w płocie rozgradzającym nasze obozy wisiał szyld z wielkim napisem:
Kriegsgefangenenlager. Później okazało się, że Niemcy - kapowie i esesmani -
mordowali jeńców wojennych - bolszewików tak samo szybko i sprawnie, jak nas,
gdyż 11400 jeńców, których przywieźli w końcu roku 1941 (liczba podana mi ze
głównej izby pisarskiej) wykończono bardzo szybko, przez parę miesięcy
zimowych. Wyjątek stanowiło kilkudziesięciu jeńców, którzy poszli na ohydną
robotę wykańczania swoich współkolegów, a później Polaków i więźniów innych
narodowości w obozie Birkenau, i parę setek tych, co poszli na zaproponowaną
pracę dywersyjną, których władze niemieckie umundurowały, ćwiczyły, karmiły i
miały użyć jako dywersantów po zrzuceniu ich na tyłach bolszewickich. Ci
mieszkali w koszarach koło miasteczka Oświęcim. Cała reszta zaś wykańczana była
nadmiernym wysiłkiem w pracy, biciem, głodem i mrozem. Czasami w bieliźnie lub
nago trzymano jeńców przed blokiem godzinami na mrozie, głównie wieczorem lub
rano. Przy tym Niemcy śmiali się, że ludzie z Syberii nie powinni się bać
chłodu. Słyszeliśmy wycie zamrażanych na śmierć ludzi. W tym czasie u nas, w
obozie, nastąpiło w pewnym sensie odprężenie, mniejsze nasilenie wykańczania
nas, gdyż całą wściekłość i siły potrzebne do katowania i mordowania skierowano
na obóz bolszewicki.
Szynę, w
którą bito na początku egzystencji obozu, wydającą dźwięk gongu na wszelkie
apele i zbiórki, zamieniono na dzwon, zawieszony pomiędzy słupami koło kuchni.
Dzwon
był przywieziony tu z jakiegoś kościoła. Był na nim napis: Jezus, Maryja,
Józef. Po krótkim czasie dzwon pękł. Więźniowie mówili, że nie wytrzymał
scen lagrowych. Przywieziono drugi. Ten również po pewnym czasie pękł.
Przywieziono wtedy trzeci (w kościołach były jeszcze dzwony) i dzwoniono
ostrożnie. Ten już trwał do końca. Tak, dzwon kościelny powodował nieraz
wiele wzruszeń. Gdy czasami staliśmy na apelu wieczornym, myśleliśmy, że ten
wieczór mógłby być piękny, gdyby nie stała atmosfera mordu, unosząca się nad nami.
Zachodzące słońce barwiło obłoki w prześliczne kolory, gdy naraz odzywała się
przeraźliwym wyciem syrena obozowa, dająca znak wszystkim posterunkom, że nie
mogą zejść z wieżyczek "wielkiej postenketty", gdyż jednego lub paru
więźniów brak jest na apelu. A nam złowieszczo zapowiadała wybiórkę dziesięciu
na śmierć, lub w każdym razie stójkę, na której mróz przenikał do naszych
wnętrz. Czy też przy innej okazji, gdy staliśmy jako asysta honorowa ofiary,
która ze związanymi rękami czekała pod szubienicą i za chwilę miała zawisnąć na
stryczku... raptem, wtedy, w ogólnej ciszy przylatywał z oddali łagodny,
spokojny dźwięk dzwonu. Dzwoniono gdzieś w jakimś kościele. Jak bliski był i w
sercu i w odległości, a jak daleki zarazem i nieosiągalny... Bo aż het tam, na
ziemi, dzwonili ludzie... Tam żyli, modlili się, grze szyli, lecz cóż znaczą
ich grzechy wobec przestępstw tutejszych?!
Od
lata 1941 roku wprowadzono zwyczaj regulujący niby przyjmowanie do HKB.
Więźniowie, którzy rano czuli się tak słabo, że iść nie mogli do pracy, kiedy wszyscy (na dzwon
poranny niosący hasło: "Arbeitskommando formieren!") biegli do kolumn
pracy - słabi, chorzy, "muzułmany" stawali w grupce na placyku przed
kuchnią. Tu ich przeglądu dokonywali flegerzy i lagerkapo, a czasem i starszy
obozu, robiąc próbę sprawności i sił przez popychanie. Część zabierano do
szpitala, część szła na "Schohnungsblock", część zaś, pomimo
wycieńczenia, lokowano do piątek komand pracy w polu i słano w skocznym marszu
na pewną śmierć przy pracy. Ci w "Schonungsblocku" i szpitalu żyli
przeważnie niewiele dłużej.
Gdy się
przeniosłem na blok 25 (listopad 1941 r.) spotkałem i poznałem bliżej kolegę,
późniejszego mego przyjaciela, 59. Dzielny to był i wesoły chłop.
Zorganizowałem nową "czwartą" piątkę, do której na razie prócz 59,
wszedł 60 i 61. W tym czasie przywieziono do obozu między innymi kolegami dwóch
oficerów starszych stopniem: płk. 62 i ppłk. dypl. 63. Zaproponowałem wejście
do organizacji płk. 62, który się na to zgodził i zaczął pracować z nami.
Robiłem pierwsze odstępstwo, gdyż, jak wspominałem już, dotychczas unikałem
oficerów wyższych stopni, którzy tu byli pod własnymi nazwiskami.
Ponieważ jednak organizacja rozrastała się, koledzy dali mi do
zrozumienia, że z powodu stronienia od oficerów wyższych stopni mogę być
posądzony o wygórowane ambicje, a ponieważ nadarzała się sposobność
uregulowania tej sprawy, gdyż przyjaciel 59 wynalazł płk. 64, który tu siedział
pod fałszywym nazwiskiem i uchodził za stuprocentowego cywila, zaproponowałem
płk. 64 firmowanie naszej pracy i podporządkowałem się jemu. Płk. 64 zgodził
się z planem mojej dotychczasowej pracy i pracowaliśmy odtąd razem. W
tym czasie wprowadziłem do organizacji kolegów 65 i 66, a przy pomocy 59 -
kolegów 67 i 68, z których pierwszy wkrótce zaczął nam przynosić wielkie
korzyści, zdobywając stanowisko Arbeitsdiensta.
Nareszcie
doczekałem się momentu, o którym kiedyś można było tylko marzyć -
zorganizowaliśmy komórkę polityczną naszej organizacji, gdzie bardzo zgodnie
współpracowali koledzy, którzy na ziemi zjadali się wzajemnie w sejmie: 69 -
prawica, 70 - lewica, 71 - prawica, 72 - lewica, 73 - prawica, 74 - lewica, 75
- prawica, itd. Długi szereg naszych byłych polityków-partyjniaków.
Więc trzeba było Polakom pokazywać
codziennie górę trupów polskich, żeby się pogodzili i zdecydowali, że ponad
różnice i wrogie stanowisko, jakie zajmowali w stosunku do siebie na ziemi,
jest większa racja - zgoda i jeden front przeciwko wspólnemu wrogowi, którego
przecież zawsze mieliśmy w nadmiarze. A więc racja zgody i racja wspólnego
frontu zawsze była i zawsze znajdowała się w przeciwieństwie do tego, co
czynili na ziemi: wieczne pieniactwo i żarcie się w Sejmie.
Z szeregu
znajomych płk. 64 zaprzysiągłem 76 i 77, następnie wciągnąłem do pracy 78 i 79.
W listopadzie 1941 roku odszedł ze stolarni oberkapo Balke, a
19) przyszedł na jego miejsce oberkapo Konrad, dobrze
ustosunkowany do Polaków-stolarzy i grzeczny. Kochał się w sztuce, rzeźbie,
góralach-snycerzach. Wymógł on na władzach wydzielenie wszystkich rzeźbiarzy z
dodaniem wybranych z kilku setek ośmiu najlepszych stolarzy, specjalistów od
robienia artystycznych szkatuł, inkrustacji i innych arcydzieł z dziedziny
stolarskiej. Tę elitę artystyczną przeniósł z pracy na "Industriehofie
I" do pracy pod miasteczko na teren znajdującej się tu wielkiej garbarni z
fabrycznym kominem, okolonej płotem drewnianym z czterema wieżyczkami
strażników. Garbarnia mieściła na swym terenie wiele komand rzemieślniczych:
warsztaty krawieckie, szewskie, ślusarskie, malarskie, kowalskie, stajnie z
paru końmi oraz "arystokrację" braci rzemieślniczej - dobrze
sytuowanych garbarzy. Z artystycznych była tu komórka, którą nazwać należy
prawdziwą rzeźbiarnią, gdyż nasze komando z małymi wyjątkami składało się ze
snycerzy. Tu nat omiast, w tej małej komórce, pracował prof. Dunikowski, z nim
razem, opiekę nad nim mając, Janek Machnowski i kolega Fusek. Przez krótki czas
był tu przydzielony też Wicek Gawron.
Każde komando miało swego kapo. Wszystko to ciężką ręką trzymał
oberkapo Erik, wyrafinowany drań i jego zastępca - narwany kapo Walter. Do
tego zbioru różnych fachów doszliśmy my,
"rzeźbiarsko-stolarsko-artystyczne" komando, jakim go chciał widzieć
nasz oberkapo stolarni, Konrad. Lecz Konrad nie przewidział niektórych ciemnych
stron przeniesienia się na teren garbarni. Tu rządził oberkapo Erik i żadnych
innych oberkapów nie uznawał. Starły się więc dwa typy: Konrad - szczery
wyznawca sztuki, lecz naiwny i nie kryjący się z tym, że lubi Polaków oraz
podstępny, przebiegły, podły Erik, którego się lękali nawet esesmani, bo miał
on z komendantem obozu ciemne konszachty. Rządził się tu w garbarni, jak na
własnym folwarku, prowadząc swoje gospodarstwo i goszcząc czasami komendanta, z
którym na garbowanych skórach robili tu jakiś interes. No i, ma się rozumieć,
Konrad przegrał. Warsztaty nasze
umieszczono w dwóch salach budynku fabrycznego. Za kilkoma ścianami, we
właściwej garbarni był basen, gdzie napuszczano ciepłą wodę. Basen był wielki
tak, że można było nawet płynąć parę metrów. Kiedy korzystając z uprzejmości
przyjaciół z garbarni, kąpałem się tam raz, czułem się tak, jak kiedyś na
wolności. Jakże długo nie doznawała moja skóra ciepłej kąpieli.
Wszystko to
robiło się po kryjomu. Czy do pomyślenia było, by więzień w Oświęcimiu brał
ciepłe kąpiele? Czy można było komuś powiedzieć, że się pływało? Było to
niewiarygodne!
Kiedyś także Konrad skorzystał z kąpieli w basenie, nic sobie nie
robiąc z tego, że kąpie się razem z więźniami-Polakami. Jego też się nikt
nie bał, bo żadnego świństwa nigdy nie zrobił. Lecz jakiś drań podpatrzył i na
Konrada poszedł pierwszy "Meldung". W grudniu (1941 r.) byliśmy
"kommandiert" na wieczory i pracowaliśmy (nie chodząc na apele
wieczorne) aż do godziny 22.00. Mieliśmy wiele pracy przy obstalowanych
zabawkach dla dzieci naszych niemieckich władz. Pewnego wieczoru przyszedł
jeden z kapów, zauszników Erika w towarzystwie esesmana i namówili Konrada na
wypad do miasteczka. Konrad, więzień tęskniący za towarzystwem ludzi wolnych,
zgodził się i razem z dozorującym ich esesmanem poszli w trójkę do miasteczka.
Po godzinie, przed samym naszym wyjściem z garbarni do obozu, zjawił się na
sali pracy pijany Konrad. Zaraz za nim wszedł jakiś kapo i esesman, nie ci, co
byli z Konradem w miasteczku. Byli oni świadkami, jak Konrad głaskał po głowie
ulubionych swoich fachowców, mówił, że któremuś już powinien być kapem, bo jest
doskonałym pracownikiem i "mianował" na sali kilku dwudziestkowych i
kilku kapów. To wystarczyło. Konrad został zamknięty w bunkrze i siedział tam
długo. Tak Erik pozbył się oberkapa na swoim terenie. Ponieważ zaczęto już porządkować sprawę
zamieszkania poszczególnych więźniów, starając się umieszczać na blokach komandami,
dlatego więc z bloku 12 przeniesiony byłem - razem z grupą innych więźniów,
którzy pracowali na terenie "Lederfabrik" lub, jak to jeszcze
oficjalnie nazywano: "Bekleidungswerkstätte" - na blok 25 (o czym już
wspomniałem).
Łóżka,
w które zaopatrywano kolejno poszczególne bloki w obozie były drewniane,
piętrowe, stojące jedne na drugich, w jednym pionie po trzy łóżka. Do bloku wstawianie
łóżek na sale jeszcze nie doszło. Spaliśmy tu pokotem, około 240 na sali,
straszliwie ścieśnieni, co w języku lagrowym nazywano "zakładką"
(chodzi o nogi), na jednym tylko boku. W nocy (jak przed rokiem) chodzili jedni
drugim po głowach, brzuchach, bolących nogach, wychodząc do ubikacji i nie
znajdowali miejsca do spania po powrocie.
Nie jest to
zbyt przyjemne wspomnienie, lecz skoro już piszę wszystko, to i o tym wspomnę.
Z powodu jakiejś niedyspozycji w gospodarce obozu wożono zimą (już w grudniu
1941 r.) brukiew wagonami i przenoszono ją do kopców usytuowanych przy torze
kolejowym bocznicy, o 3 kilometry od obozu. Komanda rolne i innych
"zugangów" wykańczanych w polu, przedstawiały jednak za mały, zbyt
słaby fizycznie materiał ludzki, więc brano do tej roboty silnych
warsztatowców, przeznaczając na te prace niedziele. Przeważnie unikałem tej pracy,
robiąc sobie przez dr. 2 wezwanie do szpitala na symulowane prześwietlenie lub
sondy. Jednej jednak niedzieli świeciło słońce, dzień był ładny. Poszedłem
razem ze wszystkimi. Nosiłem razem z kolegą Zygmuntem Kosteckim brukiew koszami
("tragami"). Kapowie i esesmani pilnowali, żeby tragi były pełne, co
też robiliśmy. W pewnym momencie, ładując resztę brukwi, która była wysypana w
tym miejscu, nabraliśmy tylko połowę trag, lecz że już był czas powrotu do
koszar i setkowi zaczynali ustawiać kolumny, unterkapo, który nasypywał nam
tragi, zdecydował, że już za późno iść gdzie indziej, żeby dobrać do pełnych
trag i kazał nam iść z tym, co na nich było.
Na
placu, przez który nosiliśmy, stał esesman, który z daleka zobaczył, że nie
mamy trag pełnych, podbiegł i kijem uderzył mnie po rękach. Zatrzymaliśmy
się. Porwał się na mnie, krzycząc, nie wiem, dlaczego: "Du polnischer
Offizier!", uderzając mnie po głowie i twarzy kijem, który trzymał w ręku.
Widocznie jest to nerwowe, lecz w takich
sytuacjach mam grymas (miałem ich parę), coś w rodzaju uśmiechu, co
rozwścieczyło go ponowił więc uderzenia pałką po głowie i to jeszcze silniej.
Trwało to, przypuszczam, krótko, jednak człowiekowi w podobnych momentach może
wiele myśli przelecieć przez głowę. Przyszło mi na myśl: XY... jego i kijem nie
dobijesz - powiedzenie tułające się od czasów któregoś powstania... i teraz
naprawdę się uśmiechnąłem. Esesman spojrzał i wycedził: "Du lachender
Teufel". Nie wiem, co by było dalej, gdyby nie syrena w obozie, która zwróciła
jego uwagę w innym kierunku: ktoś uciekł. Koledzy mówili mi później, że mam
szczęście. Głowę i twarz miałem jednak przez dwa tygodnie obrzęknięte.
Drugi raz
zostałem pobity znacznie później, w garbarni. Koledzy w ustępie palili
papierosy, których w czasie pracy nie wolno było palić. Wpadł, jak tygrys, kapo
Walter. Ja nie paliłem, ale akurat wychodziłem. Przyskoczył do mnie: "Kto
palił?!" Milczałem i miałem jakiś bezwiedny uśmiech na twarzy. - Was?
Gefällt es dir nicht?! - nie wiem z czego wnosił, że miałoby mi się to nie
podobać, czy podobać. Walter był pasjonatem, który jednym uderzeniem przewracał
człowieka. Wtedy dostałem wiele razy po głowie i kilka razy leżałem na ziemi.
Stawałem jednak - jak mówili mi 59 i 61 - na nowo przed nim z grymasem uśmiechu
na twarzy. Walter porzucił mnie w końcu, bo akurat przyjechał komendant obozu,
a Erika nie było.
Tymczasem na ziemi - daleko, w Warszawie - awansowano mnie. Za
montowanie TAP, za pracę nad zespoleniem w KZN, za przekreślenie ambicji
własnych i, z chwilą upoważnienia gen. Sikorskiego, za dążenie do
podporządkowania wszystkich oddziałów ZWZ, co było pierwszym powodem niezgody z
82, a kto wie, czy nie z tego powodu znalazłem się poza Warszawą. A jednak
Janek W. podał wniosek i, jak twierdził "Bohdan", 85 pilnował mojej
sprawy i mówił mu, że bardziej mu zależy na moim awansie, niż na jego własnym.
Płk. "Grot" awansował nas kilku z KZN. 82 i 85 zostali
podpułkownikami. W ten sposób ja, nareszcie pod własnym imieniem, zostałem
porucznikiem (czyli faktycznie cofnąłem się do roku 1935). Gdyby mi się tam, w
piekle, wszystkie te sprawy z ziemi nie wydawały zbyt małe, byłyby gorzkie.
Jeśli chodzi o dobre posady w Oświęcimiu, to po flegerach
(pielęgniarzach) nie dla ludzi, lecz świń (tzw. "Tierpflegerach"),
muzykach, którzy poza graniem w orkiestrze mieli przeważnie stanowiska
sztubowych, dobrą posadą była praca fryzjera. Przeważnie starano się połączyć
te dwie funkcje - golenie i stanowisko sztubowego. Lecz nawet jeśli fryzjer nie
był sztubowym, miał się zupełnie dobrze. Byli fryzjerzy, którzy golili tylko
esesmanów, poza tym każdy blok miał kilku fryzjerów, których pracą było jedynie
ogolić co tydzień cały blok. Strzyżenie włosów i golenie było obowiązkowe dla
więźniów, lecz pracę tę wykonywali fryzjerzy. Za nieogolenie więźnia lub nieco
zbyt długie włosy na głowie odpowiedzialny był blokowy i sztubowy. Od
blokowego, kapów i sztubowych, którzy mieszkali na danym bloku, fryzjerzy mieli
ilość pożywienia więcej niż dostateczną.
W grudniu
(1941 r.) pewnego wieczoru staliśmy z płk. 1 i dr. 2 koło bloku 21 (nowa
numeracja) rozmawiając, gdy zaszokował nas widok wychodzącego z bloku 26 (nowa
numeracja) nago oddziału ludzi, parujących silnie. Był to transport przysłany
tu na szybkie wykończenie - Polacy. Była ich mniej więcej
20) setka. Po zastosowaniu gorącego prysznica przez około
pół godziny (przy czym oni nic nie przeczuwając chętnie się myli gorącą wodą)
postawili ich nago na śniegu i mrozie i tak trzymali. Musieliśmy już pójść do
bloków, a oni wciąż marzli. Dolatywał od nich zduszony jęk, lub raczej
zwierzęcy skowyt. Trzymano ich tak parę godzin.
Gdy kończono
w ten lub inny sposób, bądź rozstrzeliwano większą ilość więźniów naraz, HKB
otrzymywał listę z ich numerami i musiał - podając spis umarłych w tym dniu w
szpitalu do głównej izby pisarskiej - dodawać dziennie po 50 numerów z tej
listy, jako zmarłych na serce, gruźlicę, tyfus lub inną jakąś chorobę
"naturalną".
Tak dobiegał końca 1941 rok. Przyszła druga Gwiazdka w Oświęcimiu i
druga paczka z domu - odzieżowa, bo żywnościowych jeszcze nie było. Na
bloku 25, gdzie przychylnym dla naszej pracy okazał się blokowy, na sali 7,
gdzie komendantem był 59, urządziliśmy choinkę z zawieszonym w ukryciu Orłem
Polskim. Sala była udekorowana naprawdę z wielkim smakiem przez 44 i 45, przy
niewielkim i moim udziale.
W wieczór
wigilijny było przemówienie paru naszych przedstawicieli komórki politycznej.
Czy Dubois mógłby na ziemi słuchać z zadowoleniem, jak przemawia Rybarski i po
tym serdecznie uścisnąć mu ręce, lub odwrotnie? Jakiż to byłby kiedyś w Polsce
rozrzewniający obrazek zgody i jak tam był niemożliwy. A u nas, na sali w
Oświęcimiu, obaj zgodnie przemawiali. Co za metamorfoza...
Przez
jednego volksdeutscha, Ślązaka, który jednak u nas pracował jako 81, zostałem
powiadomiony o pewnej nowej akcji wydziału politycznego, która mogła mi
osobiście poważnie zagrozić. Nas - starych numerów - było już bardzo niewielu.
Szczególnie było to widoczne przy wypłacie pieniędzy. Pieniądze, przysyłane nam
przez rodziny, były wypłacane miesięcznie: jednorazowo 30 marek lub dwukrotnie
po 15. Przysyłane w większej ilości, pozostawały na koncie. Później zwiększono
wypłatę do 40 marek miesięcznie.
Pieniądze można było wydać w kantynie obozowej, gdzie nabywano
wszystko, co organizmowi szkodziło: papierosy, sacharynę, musztardę,
czasami sałatkę na occie (marynaty). Do wypłaty pieniędzy dla porządku musieli
stanąć wszyscy podług numerów. Kilka razy spędzano wszystkich, nawet tych, co
wcale pieniędzy nie otrzymywali, żeby podpisali swoje konto. Wtedy właśnie
łatwo było policzyć stojących w kolejności od pierwszych do ostatnich numerów i
zorientować się, ilu jeszcze na setkę nas żyje. Spustoszenie w setkach było
ogromne, szczególnie w transportach warszawskich. Może dlatego, że pierwsze
transporty przed nami zajęły posady pod dachem, a nas kończono pod gołym
niebem. Może też dlatego, że ludzie z Warszawy, jak mówili Ślązacy, są
niewytrzymali. A może dlatego, że inni mieli większe niż my fory u władz lagru.
Dość, że niektóre setki warszawskich transportów liczyły dwóch ludzi. W naszej
setce było nas sześciu. Były też setki o wielkiej stosunkowo liczbie ośmiu
żyjących, ale były i takie, których już nik t nie reprezentował.
Wtedy właśnie wydział polityczny wpadł na pomysł sprawdzenia danych
metrycznych wszystkich pozostałych przy życiu, zaczynając od pierwszych
numerów, co przy znikomej już ilości nas, starych numerów, nie było trudne. A
nuż się ktoś ukrywa pod fałszywym nazwiskiem, tak, jak na przykład ja. Dla
wyłowienia podobnych "ptaków" wydział polityczny rozsyłał pisma do
parafii z zapotrzebowaniem wypisów danych z ksiąg metrykalnych poszczególnych
więźniów. Pisma kierowano do tych parafii, w rejonie których więźniowie się
urodzili lub podali tak w swych zeznaniach przy badaniu.
Dla
wyobrażenia sobie, jak wyglądała moja sytuacja, trzeba się cofnąć do 1940 roku
do Warszawy. Społeczeństwo nasze w Warszawie bardzo chętnie szło z pomocą
ludziom z konspiracji, szczególnie w pierwszym jej okresie, nie zastraszone
jeszcze makabrycznymi reklamami koncentraków i Alei Szucha. Później już było
trudniej z lokalami. Lecz początkowo zacne rodziny polskie chętnie oddawały i
własną pracę i lokale na cele konspiracyjne. W pierwszym okresie miałem kilka
mieszkań i kilka dowodów osobistych na najrozmaitsze nazwiska, meldowane w
różnych mieszkaniach. Wtedy jeszcze można było, wychodząc na ulicę, zostawić
dowód w mieszkaniu. Dowodów więc z sobą nie nosiłem, a w razie zatrzymania na
ulicy nazwałbym się tak i takie wskazał mieszkanie, które w tamtej chwili było
"najczystsze" i w którym miałem jeden z dowodów.
Jednym z
mieszkań, w których pracowałem, było mieszkanie pani 83. Pewnego dnia pani ta
powiedziała mi, że ma dowód zrobiony na prawdziwe nazwisko jednego z naszych
oficerów 84, który wyjechał już do pracy w inny rejon, zanim ten dowód zrobili.
Ponieważ wraz z dowodem była i karta pracy, zgodziłem się na propozycję pani
83, abym dowód ten po zamianie fotografii używał.
Gdy szedłem na łapankę, wziąłem ten dowód, gdyż nazwisko było, jak mi
się słusznie zdawało, jeszcze "nie spalone". Miałem więc dowód
człowieka (84), który gdzieś żył na wolności. W dowodzie jednak nie było
wzmianki o imieniu i nazwisku panieńskim matki. Gdy nas badano w nocy w
Oświęcimiu, wkrótce po przywiezieniu do obozu, podałem zmyślone imię i nazwisko
matki, gdyż jakieś podać musiałem. Teraz więc sytuacja była dość niepewna. Gdy kolej przyjdzie na mój numer, a przyjdzie
w ciągu paru miesięcy na pewno, i wydział polityczny wyśle zapotrzebowanie do
parafii w miejscowości Z. po wyciąg danych z moich ksiąg metrykalnych, a
właściwie pana 84 - imię i nazwisko panieńskie matki nie będzie się zgadzać z
podanym przeze mnie. A więc mnie wezwą, zapytają kim jestem i... koniec.
Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności koledzy z łapanki, około paru setek (o czym już
wspominałem), byli na kwarantannie i mieli wyjechać wkrótce do Warszawy. Przez
zwalnianego kolegę 14 przesyłam wiadomość do mojej szwagierki, pani E.O., z
informacją, jakie nazwisko i imię matki tu podałem.
Wyjeżdża
wtedy szereg kolegów, niektórzy pracownicy naszej organizacji; prócz 14 jedzie
też 9. Jednocześnie na blok wolnościowy idzie płk. 1, który był zwolniony z
obozu na skutek starań jego kolegi ze studiów w Berlinie, dziś zajmującego
wyższe stanowisko w wojsku niemieckim. Przez płk. 1 przesyłam raport do
Warszawy o pracy organizacji tutaj. Przez kolegę 86, który siedział tu jedynie
za to, że się nazywał tak, jak jeden z pułkowników, przesyłam również szereg
wiadomości.
Dla całości obrazu lagru w tym czasie (ma się rozumieć - tych rzeczy,
które sam widziałem, bo nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co
usłyszałem od kolegów pracujących w innych komandach) trzeba jeszcze dodać tzw.
"tydzień seidlerowski". W grudniu (1941 r.) mieliśmy przez tydzień co
wieczór na apelu rządy Seidlera, specjalnego sadysty, który zastępował
Lagerführera. Był to tydzień wyjątkowo przykrej pogody. Wiatr i deszcz ze
zlodowaciałym śniegiem przenikał wilgocią i zimnem, zdawało się, nie tylko ubrania,
lecz również nasze ciała. Mroził nas na wylot. Wieczorem był spory mróz. Seidler postanowił i to wykorzystać dla
wykończenia możliwie największej ilości sił - istnień więźniów. Codziennie, od
chwili gongu na apel wieczorny, 15 minut przed godziną 18.00, staliśmy, walcząc
z mrozem, w mokrych ubraniach do godziny 21.00, zwalniani ze stójki dopiero
przed samym gongiem do snu. Łykaliśmy później szybko zimny obiad, który w tym
czasie dawano nam na wieczór i spiesząc na gwałt z załatwieniem w 15 minut różnych
czynności szliśmy spać.
Stójki te
trwały tydzień, gdyż niby codziennie przez tydzień kogoś brakowało na apelu, co
było oczywiście zmyślone przez Seidlera. Skończyły się bowiem z końcem jego
zastępstwa w funkcji odbierania raportu od Palitzscha.
Wiele jednak
sił (a słabszych - życie) kosztował nas ten tydzień.
Zawiadomienia o śmierci posyłane były do rodzin przez główną izbę
pisarską tylko na wyraźne zlecenie wydziału politycznego, gdyż nie zawsze
dla niemieckich władz policyjnych wygodna była wiadomość o śmierci więźnia,
która przedostawała się na wolność. A to ze względu na trwające nieraz
dochodzenie w jakiejś sprawie, gdy innych przetrzymywanych gdzieś w więzieniu
szachowano tym, że mają w rękach więźnia X, który im mówi "całą prawdę".
Tak kończył się rok 1941. Rozpoczynał
się 1942. Jeśli chodzi o obóz w Oświęcimiu - najpotworniejszy, jeśli chodzi o
pracę naszej organizacji w obozie - najciekawszy, w którym doszliśmy do
największych osiągnięć. A tak się
składa, że z braku czasu przed nową decyzją, muszę pisać niemal telegraficznym
stylem.
Nastąpiła raptownie zasadnicza zmiana kursu w stosunku do Żydów. Ku
zdziwieniu wszystkich reszta Żydów została wycofana z SK i razem z
napływającymi Żydami - "zugangami", ulokowana w dobrych warunkach
przy pracy pod dachem: w pończoszarni, kartoflarni, jarzyniarni. Stali się
21) nawet ważni w stosunku do nas. Nie podejrzewali, że
jest w tym potworna, podstępna myśl. Chodziło o listy do rodzin, w których
przez parę miesięcy pisali, że pracują w warsztatach i jest im bardzo dobrze. A
że warsztaty te mieściły się w Oświęcimiu? Cóż znaczyła ta nieznana nazwa
miasteczka dla Żydów we Francji, Czechach, Holandii, Grecji, gdzie płynęły te
listy. Przecież nawet Polacy w Polsce mało jeszcze o Oświęcimiu wiedzieli i na
razie do pobytu czyjegoś w Oświęcimiu podchodzili bardzo naiwnie.
Naszych - polskich Żydów - kończono przeważnie w Treblince i Majdanku.
Tu, do Oświęcimia ściągano Żydów z całej niemal Europy.
Po paru
miesiącach pisania listów o dobrych warunkach, w jakich żyją, Żydów zabrano
raptownie z różnych ich posad i rychło "wykończono". Tymczasem
zaczęły płynąć, dziennie tysiącami, transporty Żydów z całej Europy, kierowane
od razu do Birkenau, gdzie budowa baraków obozu (takiego, jaki powstał w
pierwszej fazie) była już zakończona.
Zmienił się również od dawna stosunek do księży, lecz z innego
powodu. Na podstawie jakiegoś wpływu Watykanu osiągniętego przez
sojusznicze Włochy na władzach Rzeszy, księża zostali wywiezieni do Dachau.
Pierwszy raz w początku roku 1941; drugi transport księży z Oświęcimia do
Dachau nastąpił w lipcu 1942 roku. W Dachau księża podobno mieli, w porównaniu
do warunków tutejszych, zupełnie możliwą egzystencję. W czasie pomiędzy tymi
dwoma transportami poznałem w Oświęcimiu paru dzielnych księży, m.in. ks. 87,
który był kapelanem naszej organizacji.
Mieliśmy
zakonspirowane od niepożądanych oczu nabożeństwa i spowiedzi. Komunikanty
otrzymywaliśmy od duchowieństwa z wolności dzięki kontaktom z ludnością spoza
obozu.
Początek roku 1942 to szybkie kończenie reszty jeńców bolszewickich.
Spieszono z mordowaniem. Bloki były potrzebne na inny cel. Miała się tu
rozpocząć nowa makabra. Trupy bolszewików, zabijanych w pracy przy budowie
dróg, kopaniu rowów w rejonie Birkenau, przywożono wozami na apel - kilka
wozów, załadowanych do pełna na każdorazowy apel. Niektórzy z jeńców po prostu
zamarzali, gdyż do pracy, żeby się choć trochę rozgrzać, nie mieli sił.
Pewnego dnia
podczas pracy wybuchł bunt, bolszewicy rzucili się na esesmanów i kapów. Bunt
stłumiono krwawo, cały ten oddział został wystrzelany. Trupy, by wyliczyć się
przed władzami na apelu, przywieziono w kilku rzutach rolwagami.
Po
wykończeniu wszystkich (luty 1942 r.) z wyłączeniem kilku setek, o których już
wspominałem, szybko rozebrano płot postawiony między naszym obozem a obozem
jeńców. Jednocześnie budowano płot w innym kierunku i innym celu. Odgradzano od
nas wysokim murem z betonowych płyt dziesięć bloków, żeby w nich ulokować kobiety.
Tego jeszcze dotychczas nie było.
W
początku swej egzystencji obóz pracował również i w niedziele. Później
niedziele były niby wolne z tym, że przez pół dnia do obiadu więźniowie mieli zakaz opuszczania
bloków (Blocksperre). Teraz, żeby zmniejszyć nasze możliwości porozumiewania
się, odebrano nam w niedzielę jeszcze dwie godziny. Po obiedzie od 13.00 do
15.00 więzień musiał rozebrać się i spać. Blokowi sprawdzali sale. Spanie na
blokach sprawdzał starszy obozu lub lagerkapo, bo więzień, który nie spał,
marnował przecież zdrowie (dzika ironia) potrzebne dla Trzeciej Rzeszy, a więc
był sabotażystą.
Dnia 18
stycznia 1942 r. z powodu braku miejsc w przepełnionych bunkrach zamknięto na
noc do bunkra "ciemnicy" razem 45 więźniów. W chwilę po tym,
wieczorem jeszcze, w podziemiach bloku 11 (nowa numeracja) rozległo się silne
walenie w drzwi i wołanie na dozorującego esesmana, żeby otworzył. To ci
więźniowie dusili się z braku powietrza, walcząc zębami, pięściami i nogami o
dostęp do drzwi, gdzie przez szczeliny wpływało trochę powietrza. Po tej nocy
na 45 zamkniętych było 21 trupów - uduszonych lub zabitych w walce. Z
pozostałych, słaniających się na nogach 24, wzięto do szpitala 9dogorywających,
a 15 poszło do SK, za to, że nie raczyli zginąć w ciemnicy. Wśród nich był
również Konrad, były oberkapo stolarni. Świadkiem tej potwornej sceny przez
całą noc był kapo "Jonny", odbywający w tym czasie karę w celi do
stania za jakieś kombinacje z Polakami, jak to nazwały władze.
W lutym 1942 r. przyszło pismo do wydziału politycznego od władz
partyjnych z Berlina zabraniające odpowiedzialności solidarnej i
rozstrzeliwania dziesięciu więźniów za jednego zbiega - podobno na skutek
takich samych represji zastosowanych gdzieś w obozach dla Niemców. W tym czasie
oficjalnie też odczytano rozkaz zabraniający bicia więźnia (ciekawe, czy to na
skutek naszych meldunków?). Od tego czasu nie było wielkich represji w stosunku
do pozostałych za ucieczki więźniów. Odżyły więc możliwości ucieczek i my, jako
organizacja, zaczęliśmy montować i przygotowywać się do wysłania raportu do
Warszawy za pomocą zorganizowanej ucieczki.
Po bolszewikach zostały wszy i straszliwy tyfus syberyjski, na który
zaczęli masowo chorować nasi koledzy. Tyfus opanowywał obóz i robił ogromne
spustoszenie. Władze zacierały ręce, spokojnie przyglądając się temu
sojusznikowi w wykańczaniu więźniów.
Wtedy
zaczęliśmy w laboratorium HKB hodować wszy tyfusowe i puszczać je na płaszcze
esesmanów, przy każdym raporcie lub odwiedzinach kontrolnych naszych bloków.
Na bloku 15
powieszono na zewnątrz skrzynkę pocztową i ogłoszono na wszystkich blokach, że
do tej skrzynki należy wrzucać listy - z podpisami lub bez - wszelkie donosy o
podsłuchanych rozmowach na blokach. Za istotny dla władz obozu donos więzień
miał być wyróżniony. Chciano zabezpieczyć się przed działalnością naszej
organizacji. Sypnęły się anonimy i donosy. Wtedy my przez kpt. 88 otwieraliśmy
skrzynkę co wieczór i przeglądaliśmy wrzucane meldunki, zanim o 22.00 otworzył
ją Palitzsch. Niszczyliśmy niebezpieczne, niewygodne dla nas doniesienia i
wrzucaliśmy sami donosy na osobniki szkodliwe. Zaczęła się walka papierowa.
Na blokach i
w marszu do pracy kazano nam śpiewać niemieckie piosenki. Kilkakrotnie cały
obóz musiał śpiewać podczas zbiórki na apelu.
W Brzezince budowano na gwałt komory gazowe, niektóre były już gotowe. To, czego obawiałem się kiedyś - wprowadzenia
do organizacji oficerów pod prawdziwymi nazwiskami - miało rację bytu, gdyż w
razie podejrzeń, że tu jest organizacja, przede wszystkim wzięliby się za
oficerów, którzy tu siedzieli. Pewnego dnia wzięli płk. 62 i zamknęli do bunkra
celi więziennej. Prowadzili go codziennie na badanie do wydziału politycznego,
skąd wracał blady, ledwo trzymając się na nogach. Wtedy obawiałem się różnych
komplikacji. Po przeszło dwóch tygodniach płk. 62 podszedł gdy byłem z kolegą
59 i powiedział: "No, powinszujcie, wypuścili. Pytali, czy jest jakaś
organizacja w obozie." Żegnając się ze mną, bo był gong na spanie,
powiedział: "Nie bój się, nie powiedziałem ani słowa. Jutro ci
opowiem". Lecz nazajutrz zabrano płk. 62 i przeniesiono do Rajska,
widocznie właśnie dlatego, by nie mógł nam nic powiedzieć. Dzielny był płk. 62.
Przywieziono przeszło stu Czechów. Była to sama inteligencja -
organizacja "Sokół". Ulokowano ich na naszej sali (blok 25, sala 7).
Zaczęto ich kończyć w szybkim tempie. Wszedłem w kontakt organizacyjny z ich
przedstawicielem 89 (żyje i jest w Pradze).
Po
porozumieniu z płk. 64 oprowadzam mego przyjaciela, do którego mam wiele
zaufania por. 29, po wszystkich naszych komórkach w obozie. Robię to na wypadek
jakiegoś nieszczęścia ze mną. Por. 29 melduje płk. 64, że obeszliśmy 42
komórki.
Któregoś
dnia z obozu macierzystego Auschwitz I przenoszą do Birkenau (rozeszła się
pogłoska, że na wykończenie) szereg Ślązaków (70-80) i między innymi mego
przyjaciela 45. Od poprzedniego wieczora denerwował się, coś przeczuwając,
drżał w nocy na całym ciele. Prosił mnie, by wiadomość o nim przekazać w
przyszłości jego żonie i małemu synkowi, Dyzmie. Z Rajska już nie powrócił.
Wszystkich Ślązaków z tej grupy tam wykończono. Niektórzy z nich siedzieli tu
od początku obozu i myśleli, że się uchowają. Od tego czasu pozostali w obozie
Ślązacy zdecydowanie zaczęli skłaniać się do pracy przeciwko Niemcom.
Pewnego
ranka, odwiedzając kolegów z pracy, byłem na bloku 5 (nowa numeracja) i biegnąc
szybko na apel przez pusty już korytarz, spotkałem się oko w oko z
"Krwawym Alojzem", który poznał mnie, choć minął ponad rok. Zatrzymał
się i krzyknął z jakimś zdziwieniem, a jednocześnie z niezrozumiałą dla mnie
radością: "Was? Du lebst noch?", chwycił mnie za rękę i potrząsnął.
Cóż miałem robić? Nie wyrywałem się. Dziwny to był człowiek. Z krwiożerczych
typów pierwszych czasów, do których i on należał, kilku już nie żyło.
22) Władze obozu wobec komisji odwiedzających
obóz (wśród których zjawiali się jacyś panowie w cywilnych ubraniach) chciały
ukazać obóz w możliwie najlepszym świetle. Prowadzono je na nowe bloki i tylko
tam, gdzie były łóżka. Kuchnia w tym dniu gotowała dobry obiad. Orkiestra
pięknie grała. Do obozu wkraczały po pracy tylko komanda zdrowe, silne i
warsztatowcy. Reszta komand - "zugangi" i inne o wyglądzie
pożałowania godnym - czekała w polu na wyjazd komisji, która o obozie odnosiła
wrażenie zupełnie miłe. Potrzeba pokazania obozu z lepszej strony zmusiła też
władze, aby niektórych katów z pierwszych miesięcy, szczególnie tych
niepopularnych, przenieść do innego obozu, m.in. Krankemanna i Sigruda. Po
wsadzeniu ich do wagonów na stacji, esesmani dozorujący pracę więźniów na tejże
stacji, dali do zrozumienia więźniom, że nic nie mają przeciwko temu, by
więźniowie wzięli teraz na nich rewanż. Więźniom tego tylko było trzeba.
Wtargnęli do wagonów i powiesili Krankemanna i Sigruda na ich własnych paskach.
Esesm ani w tym czasie - odwróceni w inną stronę - nie przeszkadzali. Tak
zginęli oprawcy. Każdy świadek tylu
morderstw sankcjonowanych przez władze obozu był niewygodny, choćby nim był kapo-Niemiec.
Toteż i ci dwaj przestali być świadkami.
Organizacja stale rosła. Z kolegą 59 doprowadziliśmy do przystąpienia
do nas płk. 23, ppłk. 24 oraz nowych ludzi: 90, 91, 92, 93, 94, 95. Wieloma
kolegami opiekował się wspaniały człowiek, 44, oddał im też swoje jedzenie, sam
bowiem zarabiał portretowaniem kogoś z władz i dostawał za to żywność dla
siebie. Transport z Warszawy (marzec
1942 r.) przywiózł znowu wielu moich znajomych i wiadomości o tym, co się robi
u nas. Przyjechał mjr. 85, przezacny typ 96 z rekordem pobicia na Alei Szucha i
na Pawiaku. Od nich się dowiedziałem, że płk.1 znowu jest aresztowany i siedzi
na Pawiaku. To płk. 1 skierował do mnie kolegę 96. Ulokowałem go przez 97,
który do pracy naszej już przystąpił, u niego w komandzie.
Jednocześnie
rozbudowaliśmy się w dwóch innych kierunkach, wciągając do pracy 98, 99 w
biurze budowlanym oraz 100 i 101 w szpitalu. W tymże czasie zmarł prof. 69.
Jak na dwóch
wielkich filarach organizacja opierała się na dwóch instytucjach: HKB i
Arbeitsdienst. Gdy trzeba było kogoś ze swoich uratować z transportu i pod dach
wsadzić, lub zabrać kogoś z komanda, gdzie już zaczynał podpadać czy wpadać w
oko jakiemuś draniowi, albo gdy trzeba było wprowadzić do jakiegoś komanda nowy
fragment pracy, wtedy się szło do dr. 2 i mówiło się: "Dziunku, jutro
przyjdzie do ciebie nr..., którego musisz na jakiś czas przyjąć do
szpitala". Załatwiało się to też przez dr. 102. Gdy to już nastąpiło, a w
pojęciu kapo więzień był i tak zgubiony, gdyż ze szpitala mało kto powracał,
wtedy się szło do 68 i mówiło się: "Daj kartkę na nr... do komanda
X", lub czasami również z dobrym skutkiem do 103 - i sprawa była
załatwiona.
W ten sposób przygotowywaliśmy również ucieczkę 25 i 44. Obaj
pierwszorzędni ludzie i obaj siedzieli tu za broń. Sprawy mieli dowiedzione
i byliby tu rozstrzelani na pewno. Kwestia tylko była w tym, jak szybko w
wydziale politycznym oko Grabnera padnie na ich sprawy. Jakimś cudem dotychczas
żyli. 44 malował portrety esesmanów i jego sprawę - możliwe, że dlatego -
odkładano. Lecz długo tak trwać nie mogło.
Sposobem,
który opisałem wyżej, w lutym 1942 roku przerzuciliśmy 25 do komanda
"Harmensee" - rybne stawy, kilka kilometrów od obozu, gdzie
więźniowie pracowali przy rybach i na tamtym terenie mieszkali. Znacznie
później, w maju, poszedł tam 44 i tegoż dnia, w którym zjawił się z wiadomością
ode mnie dla 25, by nie czekał na mnie, tylko wiał, obaj "prysnęli".
Zbiegli z domku przez okno, niosąc mój raport do Warszawy.
W królestwie
Ericha Grönke, garbarni, po wpakowaniu do bunkra Konrada, komando rzeźbiarzy i
wybranych stolarzy przeżywało kryzys. W trudnej sytuacji znalazł się
zastępujący kapa Tadek Myszkowski. Miejsce łagodnego wzroku Konrada, lubującego
się w pięknie sztuki, zajął złośliwy i przenikający wzrok żbika - Ericha.
Wkrótce, chcąc zniszczyć to, co Konrad stworzył i nazywając egzystencję
rzeźbiarni luksusem, Erich skasował rzeźbiarnię, każąc nam robić łyżki. I dał
nam kapa "hulajnogę", złośliwego idiotę. Stolarzom trudniącym się
wyrobem artystycznych szkatuł kazał robić szafy i najprostsze rzeczy. W
łyżkarni robiliśmy po 5 łyżek dziennie, później po 7, a wreszcie po 12.
W tym czasie
pracował tu były poseł 104. Do organizacji wtedy wciągnąłem kolegów 105, 106,
107, byłego żołnierza mojej partyzantki (1939 r.) - 108, oraz ppor. 109, 110,
111. Spośród malujących robione przez nas zabawki, gdzie poprzednio (krótko
przed bunkrem) pracował płk. 62, wszedł do naszej organizacji - przekazany mi
przez zwolnionego kpt.8 - pdch. 112.
Opanowaliśmy już wszystkie
komanda, lecz do jednego nie mogliśmy się dostać. Wreszcie w lutym (1942 r.)
będąc "kommandiert" i wracając późno do obozu, po powrocie na
blok dowiedziałem się od 61, że był 68. "Funkstelle" potrzebował
dwóch kartografów - kreślarzy map. 61 podał numer swój i naszego byłego
kamandora 113. Po paru dniach okazało się, że komandorowi 113 trzęsie się ręka,
więc przenieśliśmy go do komanda kartoflarni esesmańskiej, gdzie miał
zapewnione dobre jedzenie, a na jego miejsce do "Funkstelle"
wkręciłem się ja (po porozumieniu się w snycerni z 52).
Pracowaliśmy
z 61 nad mapami parę tygodni. W tym czasie - po zorientowaniu się w sytuacji
dzięki 77 - udało mi się wreszcie stąd, gdzie prócz pracy esesmanów przy
stacji, odbywały się kursy, dostać brakujące nam lampy i inne części, na które
polowaliśmy od dawna bez rezultatu.
Z części
zapasowych wymiennych, do których mieli dostęp nasi więźniowie, po siedmiu
miesiącach mieliśmy własną stację nadawczą, przy której pracował ppor. 4, w miejscu
gdzie bardzo niechętnie wchodzili esesmani.
Jesienią 1942 roku przydługi nieco język jednego z kolegów był
przyczyną tego, że musieliśmy stację rozmontować. Nadawaliśmy audycje
powtarzane przez inne stacje, wiadomości tyczące się ilości
"zugangów" i śmierci w obozie, stanu i warunków, w jakich znajdowali
się więźniowie. Władze się wściekały, szukały, zrywały podłogi w warsztatach na
"Industriehof I", w magazynach. Ponieważ nadawaliśmy rzadko, w
rozmaitych godzinach, wykryć nas było trudno. Władze wreszcie zrezygnowały
z poszukiwań w samym obozie, przenosząc takowe na tereny poza obóz, w rejon
Oświęcimia. Podawane dokładne wiadomości z obozu tłumaczyli sobie kontaktem
naszym z organizacją na zewnątrz przez cywilnych robotników. Szukano w Gemeinschaftslagrze.
A kontakt
przez cywilną ludność rzeczywiście był. Droga do nas szła przez stykanie się z
ludnością cywilną (wśród której byli członkowie organizacji na zewnątrz) w
Brzeszczach, szła i Gemeinschaftslagrem przez tych, co pracowali u nas, będąc
pozornie naszą władzą. Droga szła też na Bunę przez kontakt z pracownikami
cywilnymi. W ten sposób przekazałem
"na wolność" również wyniesiony z "Funkstelle" cały plik
niemieckich skrótów szyfrowych tzw. "Verkehrsabkürzungen".
Z wolności dostawaliśmy lekarstwa, zastrzyki przeciwtyfusowe. Pracowali
przy tym z jednej strony dr. 2, z drugiej - mój kolega - 59. Był to ciekawy
typ. Robił wszystko "na wesoło" i wszystko mu się udawało. Ratował,
karmił u siebie na sali i w garbarni kilku kolegów, zanim ich nie podreperował
tak, że dalej mogli sobie sami dawać radę. Stale kogoś przygarniał do garbarni.
Szedł na całego, odważnie, z pewną nachalnością tam, gdzie inny by wsiąkł.
Wysoki, szeroki w barach, z rozjaśnioną twarzą i wielkim sercem.
Kiedyś
przyjechał z jakąś komisją Heinrich Himmler, a 59 w tym czasie był sztubowym na
bloku 6 (stara numeracja) i był pouczony, jak ma składać raport Himmlerowi,
przed którym się wszystko trzęsło. Gdy nastąpił ten uroczysty moment i Himmler
wszedł na salę, 59 stanął przed nim i... nic nie powiedział. A potem roześmiał
się i Himmler również się roześmiał. Może uratowało go to, że z Himmlerem byli
dwaj jacyś cywilni panowie, a takie łagodne obejście się z więźniem robiło mu
potrzebną reklamę stosunku do więźnia.
Innym razem,
w garbarni, 59, widząc przez okno na dziedzińcu komisję, która zwiedzała
warsztaty i kierowała się do drzwi, przez które miała wejść do wielkiej hali,
gdzie pracowali garbarze, chwycił wąż gumowy i niby robiąc porządek, oblewając
ściany i podłogę, oblał specjalnie i dokładnie komisję złożoną z niemieckich
oficerów. Udając ogromnie przerażonego rzucił węża na ziemię, stanął na
baczność i... znowu nic mu nie było.
Kiedy
kolumny więźniów wracały do obozu, zatrwożone posępnymi myślami, wtedy raptem
59 donośnym głosem wydawał komendy polskie, licząc głośno: raz, dwa, trzy...
Miał na pewno też i wady, lecz któż ich nie ma. W każdym razie miał stale wielu
przyjaciół i zwolenników wokół siebie. Zaimponował im i wielu mógłby poprowadzić.
Ostatnie zwolnienia w 1942 roku były w marcu, przy czym zwolniono paru
kolegów z orkiestry, gdyż komendant, który, jak wspomniałem,
23) lubił muzykę, wyrobił to sobie u władz w Berlinie, że
będzie mógł co roku paru muzyków zwalniać z orkiestry. Orkiestrze
zapowiedziano: kto będzie się starał grać dobrze, będzie zwolniony, więc
orkiestra grała pięknie. Komendant upajał się muzyką. Co roku jednak zwalniano
tych, co w tej orkiestrze najmniej byli potrzebni.
Po marcu,
przez cały rok 1942 zwolnień nie było ze względu na wielce niepożądane
przebywanie na wolności jakichkolwiek świadków Oświęcimia, w szczególności
tego, co się w Oświęcimiu zaczęło dziać w tym roku.
Przywieziono do Oświęcimia, do części obozu odgrodzonej od nas wysokim
murem - pierwsze kobiety: prostytutki i zbrodniarki z więzień niemieckich i
mianowano je aparatem wychowawczym dla kobiet, które wkrótce tu mieli
przywieźć, dla kobiet uczciwych - "przestępczyń politycznych". W
Brzezince codziennie w gotowych już komorach gazowych rozpoczęły się pierwsze
masowe zagazowania ludzi.
19 marca
1942 roku przywieźli 120 kobiet, Polek. Uśmiechały się do więźniów, którzy
wchodzili w kolumnach do obozu. Po dochodzeniu, a może specjalnym jakimś
katowaniu, czego nikt stwierdzić nie mógł, pod wieczór tegoż dnia, wywieziono w
wozach do krematorium porżnięte na kawałki niektóre ciała z poobcinanymi
głowami, rękami, piersiami, okaleczone trupy.
Stare
krematorium nie podołało spalać trupy z naszego obozu centralnego i jeszcze
trupy z Rajska (komin zbudowany w 1940 roku pękł i rozwalił się od ciągłych
oparów z ciał. Zbudowano nowy). Więc trupy grzebano w szerokich rowach,
używając do tego komand złożonych z Żydów. Budowano na gwałt dwa nowe
krematoria na elektryczne spalanie w Birkenau.
Plany
robiono w biurze budowlanym. Ze słów kolegów z tego biura: każde krematorium ma
osiem stanowisk, na które można wkładać po dwa trupy. Spalanie elektryczne
trzyminutowe. Plany wysłano do Berlina. Po zatwierdzeniu wróciły z nakazem
ukończenia początkowo do pierwszego lutego, później termin przesunięto do
pierwszego marca - i w marcu były gotowe. Teraz fabryka zaczęła pracować całą
mocą. Przyszedł rozkaz zniszczenia wszelkich śladów dotychczasowych morderstw.
Zaczęto więc odgrzebywać zasypane w rowach trupy, których było dziesiątki
tysięcy.
Trupy były
już w rozkładzie. W pobliżu otwieranych tych wielkich wspólnych grobów panował
straszny zaduch. Niektóre, zasypane dawniej, odgrzebywano pracując w maskach
gazowych. Ogrom pracy w całości tego piekła na ziemi był olbrzymi.
Nowe transporty gazowano w tempie ponad tysiąc ofiar dziennie. Trupy
spalano w nowych krematoriach.
Do wygrzebywania trupów z rowów zastosowano dźwigi,
które wbijały wielkie żelazne szpony w rozkładające się trupy. Miejscami tryskała w górę, małymi
fontannami, cuchnąca ropa. Wyrywane przez dźwigi z kłębowisk ciał zlepki trupów
i wydobywane ręcznie przenoszono na ogromne stosy, które układano na przemian z
drzewa i resztek ludzi. Stosy te podpalano. Czasami nie żałowano nawet benzyny
na rozpalenie. Stosy płonęły dniami i nocami przez dwa i pół miesiąca,
rozprzestrzeniając wokół Oświęcimia swąd palonego mięsa i kości ludzkich.
Komanda
pracujące przy tej pracy składały się wyłącznie z Żydów i żyły tylko dwa
tygodnie. Po tym terminie gazowano je i ciała ich spalali inni Żydzi, nowo
przybyli, zespoleni w nowe komanda pracy. Ci nie wiedzieli jeszcze, że
pozostały im tylko dwa tygodnie życia, mieli jeszcze nadzieję na dalsze życie.
Kwitły
pięknie kasztany i jabłonie... Szczególnie w tym okresie, wiosną, najciężej się
odczuwało niewolę. Gdy maszerując w kolumnie wzbijającej słupy kurzu po szarej
szosie do garbarni, widziało się piękny wschód słońca, różowiejące ślicznie
kwiaty w sadach i na drzewach przy szosie, lub gdy w drodze powrotnej spotykało
się spacerujące młode pary, wchłaniające czar wiosny, albo kobiety spokojnie
wożące w wózkach swe dzieci, wtedy rodziła się myśl, kołatająca się
niespokojnie po głowie, gdzieś się zatracająca, to znów szukająca uparcie
jakiegoś wyjścia lub odpowiedzi na pytanie: "Czy wszyscy jesteśmy
ludźmi?" I ci przechadzający się wśród kwiatów i tamci, idący do komór
gazowych? I ci, maszerujący stale koło nas z bagnetami, i my, od paru lat
straceńcy?
Przywieźli pierwsze większe transporty kobiet i ulokowali je na
odgrodzonych blokach (numery 1-10, nowa numeracja). Wkrótce zaczęły
przychodzić transporty kobiet jedne po drugich. Przyjechały Niemki, Żydówki i
Polki. Wszystkie je dano pod dozór aparatu zmontowanego z elementu przestępczego
- prostytutek i zbrodniarek. Za wyjątkiem Niemek wszystkim obstrzygano włosy na
głowie i ciele. Czynność tę wykonywali nasi fryzjerzy - mężczyźni. Ciekawość
fryzjerów, którzy spragnieni byli kobiet i sensacja zmieniła się szybko w
zmęczenie, przez stale nie zaspokajane żądze i niesmak przesytu. Kobiety znalazły się w warunkach takich
samych, jak więźniowie mężczyźni. Nie zaznały jednak metod wykańczania ludzi aż
tak szybkich jak my w pierwszym roku istnienia obozu, bo też i u nas, w męskim
obozie, już się metody zmieniły. Lecz tak samo kończył je w polu deszcz, chłód,
praca, do której nie były przyzwyczajone, brak możliwości wypoczynku i stójki
na apelach.
Codziennie
spotykaliśmy te same kolumny kobiet, mijaliśmy się, dążąc w różne kierunki do
pracy. Znało się już z widzenia niektóre sylwetki, głowy, twarzyczki.
Początkowo trzymające się dzielnie niewiasty, wkrótce zatraciły blask oczu,
uśmiech buzi i rześkość ruchów. Uśmiechały się jeszcze niektóre, lecz coraz
smutniej. Twarze szarzały, z oczu wyzierał niemal głód zwierzęcy - powoli
stawały się "muzułmankami". Zaczęliśmy coraz częściej dostrzegać w
ich piątkach brak znajomych postaci.
Kolumny kobiet idące na wykańczanie się w pracy eskortowali też
niby-ludzie ubrani w bohaterskie mundury żołnierzy niemieckich i cała sfora
psów. W pracy, w polu, setkę kobiet pilnowało dwóch lub czasem jeden
"bohater" z kilkoma psami. Kobiety były osłabione i o ucieczce mogły
tylko marzyć. Od wiosny 1942 r. dziwił nas widok przyjmowanych chętnie na HKB
wszystkich muzułmanów, stających jeszcze starym zwyczajem do przeglądu w grupce
pod kuchnią. Później już nikt nie stawał w grupce, wszyscy szli od razu do HKB
na blok 28 (nowa numeracja), gdzie bez ceregieli, chętnie ich przyjmowano. -
Poprawiło się w obozie - mówili między sobą więźniowie - nie ma bicia, do
szpitala przyjmują...
I
rzeczywiście, w szpitalu na niektórych łóżkach leżało po kilku chorych, a
jednak nadal chętnie przyjmowano. Codziennie tylko chodził esesman Josef Klehr
i zapisywał numery słabszych więźniów. Myślano, że dostaną dodatkową porcję na
podtrzymanie. Zapisane numery potem wyczytywano i więźniowie ci szli na blok 20
(nowa numeracja). Wkrótce można było w codziennych stosach trupów leżących
przed szpitalem widzieć te same numery (każdy więzień przychodzący do szpitala
miał wielkich rozmiarów numer na piersi, wypisany na skórze, chemicznym
ołówkiem, żeby nie było kłopotu z ustaleniem tożsamości po śmierci, przy
sporządzaniu codziennej długiej listy zmarłych i zamordowanych).
Kończono ich fenolem - to nowy sposób. Tak, obraz Oświęcimia zmienił się radykalnie.
Teraz już nie było widać (przynajmniej w obrębie samego obozu
macierzystego) rozwalania głów łopatą lub zabijania przez wbijanie deski w
wnętrzności lub też zgniatanie leżącemu bez sił więźniowi klatki piersiowej;
nie było pękających żeber pod ciężarem ciała zwyrodniałych oprawców
wskakujących ciężkimi butami na piersi więźnia. Teraz cicho i spokojnie,
rozebrani do naga więźniowie, numery, zapisane w HKB przez niemieckiego lekarza
z SS, stali na korytarzu bloku 20 (nowa numeracja) i czekali cierpliwie na
swoją kolej. Wchodzili pojedynczo za kotarę do łaźni, gdzie sadzano ich na
krześle. Dwóch oprawców wychylało im ramiona do tyłu, wypinając klatkę
piersiową naprzód i Klehr robił zastrzyk fenolu długą igłą wprost w serce.
Początkowo stosowano zastrzyk dożylny, lecz delikwent po tym żył zbyt
długo - parę minut - więc dla oszczędności czasu zmieniono system i robiono
zastrzyk w serce; więzień żył wtedy tylko parę sekund. Trzepoczącego się
półtrupa wrzucano do sąsiadującej za ścianą ubikacji i wchodził następny numer.
Tak, ten sposób mordowania był o wiele inteligentniejszy, a jednak potworny w
swych kulisach. Wszyscy stojący na korytarzu wiedzieli, co ich czeka. Przechodząc
koło szeregu widziało się znajomych i mówiło się im: "Serwus Jasiu"
lub "cześć Stasiu, dziś ty, a jutro może ja".
Niekoniecznie
byli to poważnie chorzy lub wycieńczeni. Niektórzy trafiali tu tylko dlatego,
że się nie podobali Klehrowi i numer ich został zapisany na listę do
"szpili"; wyjścia nie było. Oprawcy
też już byli inni, niż na początku obozu; nie wiem jednak, czy można by się
uchylać od nazwania ich zwyrodnialcami. Klehr mordował igłą z ogromnym zapałem,
obłędnym wzrokiem i sadystycznym uśmiechem, stawiając kreskę na ścianie po
każdym zabójstwie ofiary. Za moich czasów doprowadził listę zabitych przez
siebie do czternastu tysięcy i chwalił się tym codziennie z ogromnym
zadowoleniem, jak myśliwy
24) opowiadający o swoich trofeach po polowaniu.
Trochę mniej, bo koło czterech tysięcy więźniów wykończył z wielką
hańbą dla siebie więzień Pańszczyk, zgłaszając się na ochotnika do wbijania
zastrzyków w serca kolegów.
Klehr miał
wypadek. Gdy pewnego razu po załatwieniu wszystkich z kolejki do zastrzyku
wszedł jak zwykle do ubikacji, gdzie rzucano jedne na drugie konające ciała
więźniów, by napawać się widokiem swego dzieła z dnia bieżącego, jeden z
"trupów" ożył (widocznie była jakaś niedokładność w robocie i mało
dostał fenolu), wstał i chwiejącym się krokiem, po trupach kolegów, kołysząc
się jak pijany, zaczął się zbliżać do Klehra, mówiąc: "Du hast mir zu
wenig gegeben - gib mir noch etwas!"
Klehr
zbladł, lecz nie tracąc panowania nad sobą, rzucił się na niego. Tu opadła
maska pozornej kultury kata - wyciągnął pistolet i bez wystrzału, bo nie chciał
robić hałasu, wykończył swą ofiarę, bijąc po głowie kolbą. Sztubowi w HKB
codziennie podawali raporty o zmarłych na swej sali. Zdarzył się raz wypadek
(przynajmniej ja wiem o jednym, mogło ich być więcej), że sztubowy się omylił i
podał jako zmarły numer, który żył jeszcze, nie podając numeru, który zmarł
naprawdę. Raport poszedł do głównej izby pisarskiej. Z obawy przed usunięciem
ze stanowiska i dla własnego spokoju, zbrodniarz ten kazał wstać choremu, który
był "zugangiem" nie orientującym się o co chodzi i stanąć w kolejce
do zastrzyku Klehra. Klehrowi jeden człowiek więcej nie robił różnicy. W ten
sposób sztubowy wyrównał swą omyłkę, bo i ten, co umarł u niego na sali, i ten,
co szpilę dostał od Klehra, obaj byli już trupami. Raport się zgadzał, bo numer
zmarłego na sali został dopisany. Wielu jednak mieliśmy sztubowych w szpitalu,
którzy byli bardzo dobrymi Polakami. Dwa
razy była zmiana numerów potrzebna dla nas, która gładko i bez krzywdy niczyjej
została dokonana.
W czasie wielkiej śmiertelności z powodu tyfusu, gdy trupy wyrzucano co
dzień z kilku bloków masami, dwóch naszych ludzi, wprowadzonych na blok
szpitalny, a którzy tu sprawy mieli poważne, uratowaliśmy, pisząc ich numery na
trupach, im zaś dając numery trupów, pilnując się przy tym, by sprawy zmarłych
numerów nie były w wydziale politycznym zbyt poważne. Tak zaopatrzonych w
zmienione naraz dane metryczne, nazwiska, imiona (podane przez kolegów z
głównej izby pisarskiej), udało nam się ulokować w Birkenau wprost ze szpitala.
Byli oni tu jeszcze nie znani, nowe numery, zugangi - sprawa się zatarła i
całkowicie udała.
Organizacja
rozwijała się dalej. Zaproponowałem płk. 64, by na dowódcę bojowego całości, na
wypadek akcji, wyznaczył mego przyjaciela mjr. 85, któremu niegdyś w pracy
konspiracyjnej w 1940 roku takie stanowisko przewidywałem w Warszawie. Płk. 64
chętnie się zgodził. "Bohdan" znał tu teren wokoło, niegdyś, przed
laty, dowodził baterią 5 DAK.
Zdecydowałem
wtedy, a płk. 64 projekt aprobował, by rozwiązywać plan ewentualnej akcji w
zależności od zadań do wykonania, z których zasadniczych naliczyliśmy cztery. A
to ze względu na to, że plan opanowania obozu, do którego - zgodnie z zadaniem
końcowym tutejszej pracy - chcieliśmy przygotować zorganizowane oddziały,
musieliśmy rozwiązywać dwojako. Inaczej wtedy, gdy byłby to dzień pracy,
inaczej w nocy lub w święto, gdy byliśmy na blokach. Także z powodu, że na
blokach wtedy jeszcze nie mieszkaliśmy wszyscy całymi komandami. Inne więc
wypadały kontakty, powiązania, inni dowódcy w pracy, a inni na blokach. Dlatego
więc plan trzeba było oprzeć na zarysie zasadniczych zadań, dla wykonania
których w każdym wypadku należało akcję opracować osobno.
Wyłoniła
się wtedy potrzeba obsadzenia czterech dowódczych stanowisk. Na jedno z nich
zaproponowałem więc płk. 60, na drugie - kpt.11, na trzecie ppor. 61
proponował porucznika 115, na czwarte - kpt. 116. Ppłk. 64 i mjr. 85 zgodzili
się z nami.
Wreszcie przy
pomocy kolegi 59 i po dłuższych rozmowach o silnym zaakcentowaniu potrzeby
zgody i podkreśleniu konieczności wytrwania w milczeniu, jeśli nawet ktoś z nas
się znajdzie w bunkrze i badany będzie przez katów wydziału politycznego,
wchodzi do nas i podporządkowuje się płk. 23 i ppłk. 24.
Pierwszorzędny
Polak-Ślązak i mój przyjaciel, 76, na swoim odcinku pracuje bardzo wydajnie,
zaopatrując nasze szeregi w bieliznę, umundurowanie, prześcieradła, koce ze
swego magazynu. Daje pracę wielu naszym kolegom, między innymi koledze z pracy
w Warszawie por. 117 i 39.
Dochodzi do
organizacji naszej kolega 118, wachm. 119. Przyjeżdża z transportem z Krakowa
dawny kolega z pracy w Warszawie dr. 120.
Pod Krakowem
wykryto wtedy fabrykę bomb. Ludzi tych przywieźli i kończyli szybko. Dr. 120
jakoś się wykręcił, wyjechał transportem do innego obozu.
Czasami
władze obozu podsyłały nam szpicli. Jakiś volksdeutsch udający Polaka, który
poszedł na pracę dla Grabnera, chcąc wykryć, czy u nas czegoś nie ma, zanim
przyszedł do nas lub zaraz po przyjściu był anonsowany przez naszych kolegów,
mających styczność z esesmanami. Pan taki dostawał od nas zdobyte w szpitalu
kropelki olejku krotonowego, które wpuszczono mu zręcznie w jedzenie i wkrótce
po tym miał taki rozstrój żołądka, że leciał szybko w HKB po jakieś lekarstwo.
Tam, uprzedzeni o tym draniu (i zanotowaniu jego numeru), gdy przychodził, w
nieszkodliwym lekarstwie dawali mu znowu parę kropel krotonowego olejku. Po
paru dniach był tak osłabiony, że znów szedł do HKB, gdzie leżącemu robiono
niby konieczny zastrzyk, zresztą sam w sobie nieszkodliwy, gdyby nie to, że
zrobiony zardzewiałą igłą.
W dwóch innych przypadkach sprawa miała jeszcze więcej posmaku
sensacji. W pierwszym, gdy pan taki leżał już w HKB, prześwietlono mu płuca
i zdjęcie wykazało, że ma otwartą gruźlicę (nie było to zdjęcie jego płuc).
Klehrowi, nazajutrz, gdy obchodził sale, wskazano na niego jako TBC. To
wystarczyło, zapisał jego numer. Pan ten nic nie wiedział, lecz gdy prowadzono
go już na szpilę, zaczął się rzucać, grożąc Grabnerem. Drugi przypadek był
prawie identyczny z tym, że był to nowy w obozie człowiek i idąc na szpilę nie
wiedział nic i nikogo Grabnerem nie straszył. Został niespodzianie skończony
igiełką.
Wkrótce
jednak powstał wielki rumor, gdy Grabner od dłuższego czasu nie miał od nich
raportów, a szukając, gdzie są, doszedł, że dawno przez komin wyszli dymkiem, a
co więcej, że skończył ich jego człowiek, Klehr. Było dochodzenie w całym
szpitalu, jak to tych dwóch tak szybko załatwiono. Od tego czasu Klehr, zanim
szpilował, musiał listę ofiar wysłać do Grabnera, wśród których tamten uważnie
szperał, czy nie znajdzie kogoś w spisie swoich pracowników.
Tak nadeszła Wielkanoc. Ja
mieszkałem nadal na bloku 25, sala 7. Zestawiając stan sali ze stanem z Bożego
Narodzenia trzeba było stwierdzić, że wielu przyjaciół nie było już wśród
żywych. Wykańczał nas straszliwie tyfus. Wokół wszyscy chorowali. Tylko kilku z
nas, starych przyjaciół, jeszcze się trzymało. Kto szedł na tyfus, rzadko
powracał. Lecz i nasze, hodowane weszki, robiły swoje - w koszarach esesmanów
też wybuchł tyfus i epidemia wzrastała. Lekarze z trudem dawali sobie radę z
tyfusem syberyjskim, organizmy esesmanów - również. Szeregi SS ponosiły coraz
większe straty. Odsyłano ich do szpitala w Katowicach, gdzie jednak esesmani
przeważnie umierali.
W czerwcu odchodził transport z Oświęcimia do Mauthausen. Transportem
tym pojechał (chociaż mógł być reklamowany) płk. 64, który miał zamiar, jak
mówił, próbować w drodze ucieczki (co zresztą nie doszło do skutku). Tymże
transportem wyjechali też pdch. 15, wachm. 119 i ppor. 67. Przed wyjazdem płk.
64 radził mi, żebym na jego miejsce zaproponował wejście płk. 121, co też
zrobiłem. Płk. 121 zgodził się, wszedł do nas i pracowaliśmy nadal zgodnie.
Prócz tego wszedł do nas płk. 122. W tym czasie rozstrzelany został płk. 23 i
były poseł 70.
Po
wybudowaniu w Birkenau dwóch pierwszych krematoriów na elektryczne spalanie,
rozpoczęto budowę dwóch następnych, podobnych. Tymczasem pierwsze już pracowały
z całą mocą. A transporty wciąż szły i szły...
Część
więźniów przywożono do nas, do obozu i tu ich ewidencjonowano, nadając numery,
które sięgały już ponad 40 tysięcy, lecz ogromna większość transportów szła
wprost do Brzezinki, gdzie ludzi bez ewidencjonowania przerabiano szybko na dym
i popiół. Przeciętnie dziennie spalano w tym czasie około tysiąca ciał.
Kto jechał i dlaczego jechał wprost w paszczę śmierci? Jechali Żydzi z Czech, Francji, Holandii i
innych krajów Europy. Jechali sami, bez eskorty, aż dopiero na kilkanaście
kilometrów przed Oświęcimiem obstawiano wagony, przywożąc ich na bocznicę, pod
Brzezinkę.
25) Dlaczego jechali? Miałem okazję kilka razy rozmawiać z
Żydami z Francji i raz, z rzadko tu spotykanym, transportem z Polski. Był to
transport Żydów z Białegostoku i Grodna. Z tego, co mówili zgodnie, można było
wnioskować, że wyjeżdżali na skutek ogłoszeń urzędowych w różnych miastach i
państwach pod zaborem niemieckim, z których wynikało, że tylko ci Żydzi będą
mogli jeszcze żyć, którzy pojadą do pracy w Trzeciej Rzeszy. Więc jechali do
pracy w Rzeszy. Tym bardziej, że zachęcały ich listy pisane przez Żydów z
Oświęcimia, a pewno i z innych obozów, że pracują w dobrych warunkach i dobrze im
się powodzi.
Mieli prawo
zabrać podręczny bagaż - tyle, co sami uniosą. Więc brali jedną, dwie walizki,
w których starali się przewieźć cały swój majątek, sprzedając nieruchomości i
ruchomości i kupując jakieś małe wartościowe przedmioty, na przykład brylanty,
złoto, złote dolary...
Transporty
kolejowe wiozące codziennie około tysiąca ludzi kończyły swoją trasę na
bocznicy. Pociągi podstawiano pod rampy i wyładowywano zawartość. Ciekawe,
jakie myśli snuły się pod czaszkami esesmanów? W wagonach było wiele kobiet i dzieci.
Czasami dzieci w kołyskach. Tu mieli skończyć swe życie wszyscy naraz. Wieźli ich jak stado zwierząt na rzeź.
Na razie, niczego nie przeczuwając - na rozkaz - pasażerowie wysiadali
na rampę. Dla uniknięcia kłopotliwych scen zachowywano wobec nich względną
grzeczność. Kazano odłożyć żywność na jedną pryzmę, na drugą - wszystkie
rzeczy. Mówiono im, że rzeczy zostaną zwrócone. U pasażerów rodził się pierwszy
niepokój, czy im rzeczy nie zginą, czy odnajdą swoje, czy im nie zamienią
walizek...
Później
dzielono na grupy. Mężczyźni i chłopcy ponad 13-letni szli do jednej grupy;
kobiety z dziećmi - do drugiej. Pod pretekstem konieczności wykąpania kazano im
wszystkim rozbierać się w dwóch osobnych grupach, zachowując pozory poczucia
wstydliwości. Ubrania układały obie grupy również w dwa wielkie stosy, celem
niby przekazania do dezynfekcji. Niepokój był teraz już wyraźniejszy, czy im
nie poginą ubrania, czy nie zamienią bielizny.
Potem setkami, osobno kobiety z dziećmi, osobno mężczyźni, szli do
baraków, które miały być łaźniami (były kamerami gazowymi!) Okna były tylko z
zewnątrz - fikcyjne, wewnątrz był mur. Po zamknięciu uszczelnionych drzwi
wewnątrz odbywał się masowy mord.
Z balkoniku-krużganku esesman w masce gazowej zrzucał
na głowy zebranego pod nim tłumu gaz. Stosowano gaz dwóch rodzajów: w butlach,
które się rozbijało lub w postaci krążków, który po otwarciu hermetycznych
puszek i wyrzuceniu go przez esesmana w gumowych rękawiczkach, przechodził w stan
lotny wypełniając komorę gazową i szybko zabijając zebranych tu ludzi. Trwało
to kilka minut. Czekano dziesięć. Następnie wietrzono, otwierano drzwi komór po
przeciwnej stronie od rampy i komanda złożone z Żydów przewoziły ciepłe jeszcze
ciała taczkami i wagonetkami do pobliskich krematoriów, gdzie trupy szybko
spalano.
Tymczasem
szły do komór następne setki. W przyszłości wprowadzono ulepszenia techniczne w
tej rzeźni dla ludzi, po zastosowaniu których proces odbywał się jeszcze
szybciej i sprawniej.
Wszystko, co
pozostawało po ludziach: piramidy jedzenia, walizki, ubrania, bielizna -
zasadniczo miało być również spalone, lecz to była teoria. W praktyce bielizna
i ubrania po wydezynfekowaniu szły do Bekleidungskammer, buty do sparowania w
garbarni. Walizki przywożono do garbarni, żeby je spalić. Lecz i ze stosów w
Birkenau, i po drodze do garbarni, esesmani i kapowie wybierali co lepsze
sobie, mówiąc, że Oświęcim stał się "kanadą". Termin ten się przyjął
i odtąd wszystko, co pochodziło po zagazowanych ludziach nazywano
"kanadą".
Była więc
"kanada" jadalna, z której płynęły do obozu nie widziane tu
dotychczas różne smakołyki: figi, daktyle, cytryny, pomarańcze, czekolady,
holenderskie serki, masło, cukier, ciastka, itp.
Zasadniczo
nie wolno było mieć cokolwiek z "kanady", ani tym bardziej wnosić do
obozu. Na bramie były stałe rewizje. Winny posiadania czegoś z
"kanady" szedł do bunkra i najczęściej nie wracał już wcale. Jednak
stopień ryzyka życia w Oświęcimiu różnił się od ryzyka na ziemi i był stale tak
wysoki, że nic nie znaczyło ryzykować życiem dla byle jakiej - sprawiającej
radość - drobnostki. Urobiona tutaj jakaś nowa psychika wymagała trochę radości
opłaconej właśnie ogromem ryzyka.
Więc ciągnięto stale ze sobą wszystko, co do jedzenia dało się zagarnąć
gdzieś w pobliskiej "kanadzie". Idąc z pracy do lagru,
przechodzono z dreszczykiem przez rewizje w bramie.
Inną
"kanadą" była bielizna, odzież i buty. Wkrótce też u kapów i
esesmanów można było widzieć najlepszą bieliznę, pochodzącą często ze stolicy
Francji, jedwabne koszule, tudzież spodenki oraz luksusowe buty. A poza tym
mydła, najlepsze perfumy, żyletki, pędzle i kosmetyki damskie. Trudno tu
wyliczyć wszystko to, co dobrze sytuowana kobieta lub mężczyzna chcieli ze sobą
zabrać.
"Zorganizować"
coś z "kanady" stało się niemal powszechnym dążeniem, a dla
niektórych treścią dnia. Esesmani myszkowali w walizkach i portfelach, szukając
pieniędzy, złota, brylantów. Oświęcim stał się wkrótce źródłem, skąd jak strumyczkami
zaczęły odpływać brylanty i złoto. I po jakimś czasie na drogach można było
widzieć żandarmerię rewidującą wszystkich, zatrzymującą również auta wojskowe.
Esesmani i kapowie w rewidowaniu rzeczy nie mieli jednak tyle sprytu co
więźniowie, którym czasami udawało się znaleźć jakiś brylant w obcasie buta, w
zagłębieniach walizki, torebki, w paście do zębów, w tubce z kremem, pomadce do
butów i wszędzie tam, gdzie tego najmniej można się było spodziewać. Robili to
skrycie i w sprzyjających tylko okolicznościach, gdy mogli dopaść jakiś
przedmiot po zagazowanych ludziach.
Esesmani kryli się również z tym jeden przed drugim, lecz że sam
komendant lagru przyjeżdżał do Erika do garbarni, gdzie przywozili autami
walizki pełne rzeczy już posegregowanych, wartościowych przedmiotów -
pierścieni, zegarków, perfum, pieniędzy, itp. - więc przez palce musiał patrzeć
na wyczyny innych, podległych mu esesmanów, sam się obawiając przykrego
meldunku.
Więźniowie
mający dostęp do którejkolwiek "kanady", stawali się szybko uprzywilejowaną
klasą w obozie. Handlowali wszystkim, lecz nie trzeba sądzić, że w obozie był
chaos i pod wpływem złota nastąpiło większe jakiś rozprężenie.
Śmierć -
pomimo wielkiego spoufalenia się z nami, wciąż jednak była uważana za karę,
więc cały handel ściśle był tajony i na zewnątrz starano się niczym nie
zdradzić.
Kwitły i
pachniały pięknie jaśminy, gdy w tym czasie rozstrzelano (zamordowano strzałem
w tył głowy) pierwszorzędnego chłopa, st. uł. 123. Zostawił po sobie w mojej
pamięci sylwetkę o dzielnej postawie i wesołej twarzy.
Wkrótce po
nim rozstrzelany został (tym samym sposobem) jeden z najserdeczniejszych moich
przyjaciół, dzielny oficer 13 p. uł., por. 29. Przekazał mi w spadku wiadomość
o miejscu ukrycia w 1939 roku sztandarów dwóch pułków ułańskich (4 i 13).
Przesyłam
znowu raport do Warszawy przez pdch. 112, który z trzema kolegami zmontował
wspaniałą ucieczkę z obozu.
Byłem kiedyś
dawno na filmie "10 z Pawiaka". Śmiem sądzić, że ucieczka czterech
więźniów z Oświęcimia, najlepszym w obozie autem komendanta lagru, po
przebraniu się w mundury oficerów SS, na tle warunków tego piekła, może być dla
filmu kiedyś tematem naprawdę doskonałym.
Główna
wartownia (Hauptwache) prezentowała broń.
Lagerführer
Hans Aumeier, spiesząc konno z Buny na wieczorny apel, spotkał auto z oficerami
w drodze. Salutował im grzecznie, dziwiąc się nieco, że
szofer
prowadzi wóz na stary przejazd kolejowy, już teraz zamknięty,. Auto się jednak
szybko cofnęło i przejechało tor w innym miejscu.
Zwalił to na
wódkę i słabą pamięć kierowcy. Głowy
mieli mocne - ucieczka się udała.
Lagerführer
wrócił do Oświęcimia na sam apel, gdy wszyscy już stali w wyrównanych blokach.
Tu się dopiero rozegrała scena. Zameldowano mu, że czterech brakuje na
apelu, a co gorsza - że pojechali autem komendanta. Działo się to w baraku
Blockführerstuby. Aumeier się prawie wściekł, rwał włosy na głowie, krzyczał,
że ich przecież spotkał. Potem z rozpaczą cisnął czapkę na
26) ziemię i ... nagle na głos się roześmiał. Represji żadnych, rozstrzeliwań, ani też
stójek dłuższych nie mieliśmy wtedy. Tak było już od lutego 1942 roku.
Mecze piłki
nożnej rozgrywano w 1941 roku na placu apelowym; teraz (w roku 1942) z powodu
całkowitego zabudowania placu, były już niemożliwe. Jedynym sportem, w którym
się spotykali się reprezentanci niemieckich kapów z więźniami-Polakami były
mecze bokserskie. Tak w piłce nożnej, jak również i w boksie, pomimo różnicy w
pożywieniu i pracy, Polacy prali zawsze kapów-Niemców.
W boksie
była to jedyna okazja bić kapa w mordę, co też więzień-Polak czynił z całą
satysfakcją, ku ogólnym okrzykom radości widzów.
Było u nas
kilku bokserów wcale dobrych. Znałem bliżej z pracy w organizacji tylko 21,
który zawsze zwycięsko wychodził ze spotkania i sprał po gębie niejednego
drania.
Złapanych na nieudanej ucieczce więźniów wieszano publicznie i
ostentacyjnie. Była to również zmiana na lepsze; nie zabijano drągiem, nie
przebijano deską. Tylko po odsiedzeniu pewnego czasu w bunkrze wieszano na
szubienicy, wtaczanej na kółkach w pobliże kuchni, w czasie wieczorowego apelu,
gdy wszyscy więźniowie stali na placu. Przy tym wieszali ci, co sami w
następnej turze mieli być powieszeni przez swoich następców. Robiono to dla ich
większego udręczenia.
Raz, w
trakcie takiego wieszania kolegów, czytano nam rozkaz, w którym uroczyście
komendant obozu obwieszczał, że za dobre prowadzenie się i wydajną pracę
więzień może nawet zostać zwolniony. Nie należy więc czynić niemądrych prób
ucieczek, gdyż to prowadzi, jak widać w tej chwili, do haniebnej śmierci przez
powieszenie.
Rozkaz jakoś
nas nie "wziął". Nikt w zwolnienia nie wierzył. Zbyt wiele morderstw
widziały nasze oczy, by ich właścicieli miano wypuścić. Zresztą, czytany w
takiej przykrej chwili mógł jedynie trafić do psychiki Niemca.
Z całą falą humanitarnych sposobów zabijania, które miały świadczyć o
kulturze naszych katów, przyszło do nas również jawne wywożenie do gazu
więźniów z bloków szpitalnych. Gdy do szpitala przez szereg dni z rzędu przyjęto
ich tylu, że nie mogli się zmieścić, leżąc nawet po trzech na jednym łóżku, a
apetyt Klehra na wbijanie szpil był zaspokojony i jeszcze wciąż był tłok w
szpitalu, wtedy wywożono chorych autami do komór gazowych w Brzezince.
Początkowo robiono to niejako ze wstydem, wywożąc w nocy, późnym wieczorem lub
wczesnym rankiem, by nikt ich nie widział. Potem powoli, gdy obóz już cały
wiedział o tym zwyczaju i "chorych turystach", przestano się wstydzić
i w biały dzień "chorzy turyści" jechali do gazu. Nieraz robiono to w
czasie apelu, gdy wzmocniona warta i lufy broni z wieżyczek spozierały na nas
zimno. Niejeden więzień, jadąc autem do gazu, wołał poznawszy w szeregu
przyjaciela: "Serwus Jasiu, trzymaj się!" Machał czapką, kiwał ręką,
jechał na wesoło.
Wszyscy w
obozie wiedzieli, dokąd jadą. Dlaczego więc tamten się cieszył? Przypuszczać
należy, że już tak miał dosyć tego, co tutaj widział i przecierpiał, że niczego
gorszego nie mógł spodziewać się ujrzeć po śmierci.
Pewnego dnia
w obozie przybiegł do mnie kolega 41 z wiadomością, że w szeregach
przyprowadzonych z Birkenau, tu na rozstrzelanie, poznał (dokładnie widział)
pułkownika 62. Pułkownik 62, dzielny oficer, zginął.
Dałem do przeczytania tych kilkadziesiąt stron, na których nakreśliłem
sceny z Oświęcimia, kolegom. Orzekli, że w opisach czasami się powtarzam.
Możliwe - trochę z braku czasu, żeby to przejrzeć wszystko raz jeszcze, lecz i
dlatego, że ten wielki młyn przetwarzający ludzi na proszek, lub - jeśli kto
woli - walec rozgniatający na miazgę transporty ludzkie, obracał się wciąż
wokół jednej i tej samej osi, której na imię było: zagłada.
A fragmenty
poszczególnych scen lagru, codziennie od nowa, ponad trzysta razy w roku, w
innym dniu lecz w podobny sposób ukazywały - sporadycznie lub regularnie co
pewien czas - tę samą stronę walca ze wszystkimi jej szczegółami... I jeśli tak
się patrzyło przez prawie tysiąc dni, to... Jeżeli ludzie żyjący wygodnie na
ziemi włożą minimum wysiłku przy czytaniu tych kartek, parę razy myśl swą zajmą
jednym obrazkiem, lecz oświetlonym z innej strony. Może to i dobrze, że
czytający chociaż w drobnej cząstce zespoli się z naszymi psychikami, które są
tak różne, jak różni się dwa od tysiąca, bo nam kazano po tysiąc razy patrzeć i
nikt z nas nie mógł się znudzić. Na spleen angielski tam nie było czasu!
A ja chcę
znowu właśnie się powtórzyć.
Ciężko było patrzeć na kolumny kobiet, wykańczane pracą, sunące po
błocie. Wyszarzałe twarze, zabłocone szatki... Idą, podtrzymując słabe
muzułmanki. Są jeszcze niektóre, co wciąż silnym duchem wspierają inne i własne
mięśnie. Są oczy jeszcze, co śmiało spoglądają w marszu, starają się równać
szeregi. Nie wiem, czy ciężej było patrzeć na te, co wieczorem zmęczone wracały
po pracy, czy na te, co rano, mając cały dzień przed sobą, wychodziły w pole
niby po spoczynku i podtrzymywały słabe koleżanki.
Widziało się
twarze i postaci, które do ciężkiej roboty w polu nie mogły pasować ani się
nadawać. Widziało się również i nasze wieśniaczki, przyzwyczajone zdawałoby się
do ciężkiej pracy, tutaj kończone prawie równo z "paniami".
Wszystkie
pędzono pieszo kilometrami do pracy, w pogodę czy też w dzień dżdżysty. Gdy
kobiety stopkami wżynały się w błoto, "bohaterowie" obok na koniach,
z psami - pokrzykując, paląc papierosy - jak kowboje gnali stado owiec czy
bydła.
W obozie
mieliśmy już istną wieżę Babel; różnymi językami koledzy mówili. Bo oprócz
Polaków, Niemców, bolszewików, Czechów, kilku Belgów, Jugosłowian, Bułgarów,
przywieziono również Francuzów, Holendrów, paru Norwegów i Greków. Pamiętam, że
Francuzi dostali numery ponad czterdzieści pięć tysięcy. I kończyli się szybko,
jak nikt w obozie. Ani to do pracy, ani koleżeństwa. Wątłe jakieś chuchra i
głupio oporne.
Z transportów żydowskich, które przyjeżdżały, część młodych dziewcząt z
ustawionych setek do "kąpieli" w gazie, esesmani wyciągali,
ratując od śmierci. Lubując się widocznie w pięknie nagiego ciała, wybierali
kilka dziennie, co powabniejszych kształtów. Jeśli po kilku dniach dziewczyna
jeszcze wciąż potrafiła ratować swe życie, płacąc pięknością lub jakimś sprytem
- czasami się zdarzało, że umieszczano taką gdzieś w izbie pisarskiej, rewirze
lub komendanturze. Miejsc jednak było mało, a pięknotek wiele.
Tak samo z
setek idących do gazu wyciągali esesmani i część młodych Żydów. Ci byli
normalnie ewidencjonowani. Szli na nasze bloki i do różnych komand. Był to
znowu sposób na resztę Żydów w świecie.
Wspominałem
już o tym, że przez jakiś czas Żydzi umieszczani byli na krótko w pracy pod
dachem; pisali wówczas listy, śląc je do rodzin, że jest im tu dobrze. Lecz
wtedy pisali równo z nami, to znaczy dwa razy na miesiąc, w niedziele.
Teraz na
blokach, gdzie mieszkali Żydzi, od czasu do czasu zjawiali się esesmani,
przeważnie w jakiś dzień powszedni (my pisaliśmy nadal listy w niedziele).
Przychodząc wieczorami, esesmani zbierali wszystkich Żydów, mieszkających na
tym bloku i kazali siadać przy jednym stole. Rozdawali formularze obowiązujące
w lagrze, każąc pisać listy do rodzin, krewnych, a w braku takowych nawet do
znajomych. Stali nad nimi i czekali aż skończą. Potem listy sami od nich
odbierali, wysyłając w różne kraje Europy. Niechby taki Żyd napisał, że mu jest
źle... Wszyscy więc pisali, że jest im tu bardzo dobrze... Gdy już swe zadanie pisania uspokajających
listów do Żydów w różnych krajach nasi
Żydzi w lagrze dobrze wykonali i stali się zbędnym obciążeniem lagru,
wtedy wykańczani byli jak najszybciej przeniesieniem do ciężkiej pracy
gdzieś w Brzezince, albo nawet często wprost do SK. W SK tymczasem - jak zawsze
- wykańczano.
Był tam Żyd,
nazywany powszechnie: Dusiciel. Miał on przydzielonych co dzień kilku lub
kilkunastu Żydów do skończenia. Zależało to od większego lub mniejszego stanu
całej SK.
Tych Żydów
przeznaczonych na zagładę czekała tu przykra śmierć od ich współwyznawcy,
potężnego w barach Żyda Dusiciela. Co pół godziny, czasem częściej lub też
rzadziej, w zależności od natłoku w kolejce do śmierci, Dusiciel upatrzonej
ofierze kazał się położyć na wznak na ziemi (opornego sam szybko i sprawnie
układał) potem trzonek od łopaty kładł na gardle leżącego, wskakiwał nogami na
drążek i naciskał całym swym ciężarem ciała. Drążek
27) przygniatał gardło - Dusiciel się bujał, przenosząc
ciężar to na lewą, to znowu na prawą stronę. Żyd pod łopatą charczał, kopał,
konał.
Ofierze
swojej mówił czasami, aby się nie lękała - śmierć przychodzi szybko.
SK, Dusiciel
i przydzielani do niego na wykończenie Żydzi traktowani byli jako autonomiczne
podkomando śmierci. Właściwe SK, gdzie przeważali Polacy, żyło, pracowało i
kończyło się osobno, tę samą śmierć przyjmując na inny sposób.
Latem
raptownie przeniesiono do SK wielu więźniów. Było to zarządzenie wydziału
politycznego na skutek przejrzenia spraw, z których wynikało, że więźniom
dowiedziono ich sprawy na ziemi. Ze znajomych moich kolegów i pracowników
naszej organizacji w obozie, przenieśli do SK w Rajsku: plt. pdch. 26, por. 27,
kpt. 124 (ojca) i 125 (syna). Po jakimś czasie otrzymałem trochę nieostrożnie
wysłaną kartkę od por. 27, która jednak szczęśliwie nie "wpadła", a w
której pisał: "Zawiadamiam Cię, że ponieważ wkrótce musimy stać się
obłoczkami już tylko, więc próbujemy szczęścia jutro, w czasie pracy... Szans
mamy mało. Pożegnaj kiedyś, jeśli będziesz mógł i żył jeszcze na ziemi, rodzinę
moją i powiedz, jeśli umrę, że zginąłem w walce...".
Nazajutrz przed nocą przynieśli wiadomość, że w dniu tym wieczorem na
sygnał głoszący koniec pracy w Brzezince, więźniowie SK razem się rzucili,
usiłując wszyscy dokonać ucieczki. Czy źle była przygotowana, czy może ktoś
zdradził, bo trzeba by wszystkich uprzedzić, czy może warunki były zbyt trudne,
dosyć, że esesmani wszystkich prawie więźniów, około 70, położyli trupem. W
łapaniu i zabijaniu sprawnie pomagali esesmanom Niemcy-kapowie.
Podobno paru
zostawili żywych. Mówiono również, że kilkunastu zwiało. Przez Wisłę
przepłynęło podobno kilku. Wiadomości były jednak bardzo sprzeczne. Faktem
jednak jest, że w trzy lata później dowiedziałem się od Romka G., iż będący w
tej paczce 125 (syn mego współpracownika w Warszawie), jakimś sposobem wtedy
śmierci uniknął.
Wiedzieliśmy,
że tak jak u nas niegdyś na blokach więźniowie cierpieli od wszy, tak w
kobiecym lagrze, w odgrodzonych od nas blokach, panuje ogromne zapchlenie. Nie rozumieliśmy,
skąd to pochodzi, skąd takie robienie różnicy przez te insekty dla płci
więźniów. Okazało się potem, że niektóre z komand kobiecego lagru, chodziły do
pracy do jakichś zapchlonych budynków i pchły przywlekły ze sobą na bloki. Te
się w dobrych warunkach bardzo rozpanoszyły i przegnały dotychczasowych
lokatorów białych. Wkrótce kobiety przeniesiono od nas, z bloków głównego obozu
do Birkenau, gdzie w drewnianych blokach ginęły w straszliwych warunkach. Brak
był wody na blokach, jak również ubikacji.
Niektóre spały na ziemi, bo bloki z desek nie miały podłogi. Brodziły w
błocie powyżej kostek, gdyż ani drenów, ani bruku nie było. Rano setkami
zostawały na placu, nie mając już sił do pracy. Osowiałe, bez czucia te
cierpiętnice, przestawały mieć wygląd kobiet. Wkrótce doznały
"litości" władz lagrowych, idąc setkami do gazu. Zagazowano wtedy
ponad dwa tysiące tych istot, będących niegdyś kobietami.
Na
opuszczonych przez kobiety blokach pozostała niezliczona ilość pcheł. Stolarze,
którzy chodzili na te bloki, by przed wprowadzeniem tam znowu komand męskich
naprawić jakieś uszkodzenia w oknach lub drzwiach, opowiadali o straszliwej
pracy w tym państwie "brunetek", co skakały całymi rojami w
opróżnionych blokach. Głodne, gwałtownie rzucały się na przybyszów, gryząc
ciało w cętki jedne przy drugich. Nic nie pomagało. Żadne zawiązywanie nogawek
przy kostkach bądź końców rękawów, więc stolarze od razu zrzucali ubrania,
kładąc je gdziekolwiek w bezpiecznym od pcheł miejscu, nagie ciało broniąc
stałym opędzaniem się, jak zwierzęta pasące się w polu. A one skakały po
podłodze rojami i gdy się spojrzało na nie pod słońce, miało się wrażenie
oglądania wielu fontann.
W naszym
obozie mieliśmy już wtedy na wszystkich blokach ubikacje i ładne łazienki.
Kanalizacja, wodociągi - wszędzie już były. W piwnicach trzech bloków pracowały
motopompy, zaopatrujące cały lagier w wodę. Wielu więźniów oddało życie przy
budowie tych wszystkich udogodnień.
"Zugang",
który przyjeżdżał do obozu teraz, od razu tu wchodził w warunki odmienne od
tych, w które nas niegdyś zamknęli, "kończąc" również brakiem
możliwości mycia lub spokojnej chwili w jakiejś ubikacji. I teraz był tu stróż
porządku, któremu niejeden zazdrościł posady. Siedział on w ubikacji i zajadał
zupę; zawsze miał repetę i choć miejsce na posiłki wydawałoby się jakieś
dziwne, on się tym wcale nie wzruszał. Spokojnie zajadał, przyspieszając
krzykiem czynności więźniów w pięknej ubikacji.
Kobiety przeniesione z takich warunków, jakie były już na naszych
blokach w roku 1942 do warunków prymitywnych w Brzezince bardzo to odczuły.
Przeniesiono kobiety, lecz wysoki płot, zbudowany wiosną dla odgrodzenia nas od
płci odmiennej, pozostał nadal do czasu zdezynfekowania całego obozu. Pchły
jednak dały sobie radę z płotem. Nie wszystkie, lecz te bardziej
przedsiębiorcze po sforsowaniu w jakiś sposób muru rzuciły się na nasz obóz,
znajdując tu na blokach masę pożywienia.
Tymczasem w
łyżkarni sytuacja tak się przedstawiała, że trzeba było myśleć o innej pracy,
bo łyżek już zrobiono wiele tysięcy i można było przewidywać, że wkrótce
komando nasze rozwiążą. Wtedy na skutek wpływów moich przyjaciół 111, 19 i 52
zrobiono mi miejsce przy warsztacie stolarskim wśród wybranych stolarzy (dawno
kiedyś, przez Konrada). Na razie pracowałem z mistrzem-stolarzem 111 przy
jednym warsztacie, lecz gdy 111 i 127 zachorowali kolejno na tyfus, zostałem
sam przy warsztacie i udawać miałem stolarza-fachowca, odpowiedzialnego za
pracę warsztatu.
Kapo był
nowy, który po śmierci wariata "Hulajnogi" (tyfus) objął komando
stolarzy w garbarni.
Pozycja moja stała się trudna. Dostawałem rysunki na obstalowane meble,
które musiałem sam stworzyć z drzewa. Jakkolwiek robiłem tylko dwanaście
dni, sam jeden pracując przy tym warsztacie, przyznam się, że nerwowo zmęczyłem
się bardzo. Nie mogłem podpaść, a nie byłem fachowcem. W każdym razie szafę
składaną robiłem i chociaż na jej wykańczanie przyszedł do mego warsztatu
pierwszorzędny majster 92, jednak przez tych dwanaście dni udało mi się bez
wpadki wobec kapryśnego, lecz głupiego kapa, udawać majstra-stolarza. Nie byłem
przecież w stolarce zupełnym nowicjuszem (resztę trzeba było nadrobić sprytem),
lecz przyjście 92 do mego warsztatu, który on sobie obrał tendencyjnie, przyjąłem
z prawdziwą radością.
Odtąd miałem
więcej czasu, który poświęcałem wiązaniu tu "siatki", na uzgadnianie
posunięć w pracy naszej organizacji, spotykając się z kolegami we właściwej
garbarni lub pod pretekstem wyboru materiału w szopie, gdzie leżały deski,
konferując z 50 i 106 na stosie nowych sienników, które tu sięgały pod sam
dach. Przez szczeliny w dachu obserwowaliśmy ruchy Erika lub komendanta, jak z
doskonałego punktu obserwacyjnego.
Tyfus dawał
się nadal złośliwie we znaki i u esesmanów w koszarach zrobiono odwszenie. U
nas na wszystkich blokach chorowali. Na naszej sali (siódma na 25 bloku)
codziennie ktoś szedł do szpitala chory na tyfus. Wtedy mieliśmy już na dwóch
jedno łóżko.
Pierwszy z
naszej paczki zachorował pdch. 94, potem kpr. 91, później 71, następnie 73, 95,
śpiący w jednym łóżku ze mną - 111, 93, w końcu (już trudno spamiętać kto po
kim szedł do szpitala) prawie wszyscy kolejno się położyli. Bardzo wielu nie
wracało wcale, jadąc w wozie pełnym trupów do krematorium. Codziennie parę znajomych
twarzy można było widzieć wśród rzucanych jak drzewo na wóz ciał więźniów.
Na razie tyfus mnie nie brał. Zjawił się u mnie dr. 2, proponując mi
zastrzyk przeciwtyfusowy; szczepionkę dostał z "wolności", skrycie.
Musiałem się jednak zastanowić, co robić, gdyż jeśli zostałem już przez wszy
tyfusowe pogryziony (można było tak sądzić, bo spałem razem ze 111, który już
zachorował, a od ugryzienia do pierwszej gorączki mijało zwykle kilkanaście
dni) to w takim wypadku nie wolno było szczepionki stosować, bo mogło to
skończyć się śmiercią. Nie byłem jednak zarażony, więc na zastrzyk szczepionki
się zdecydowałem.
Z naszej
paczki stającej na apelu na czele bloku, z trzydziestu chłopa wkrótce zostało
siedmiu, może ośmiu. Reszta umarła na tyfus. Z pracowników
naszych
zginęli: dzielny "Wernyhora" - 50, a także 53, 54, 58, 71, 73, 91,
94, 126 i nieodżałowany przyjaciel - 30. Zresztą czy mogę o kimś jednym pisać,
że jest "nieodżałowany" - wszystkich żałowałem. Kpt. 30 bardzo
starałem się ratować. Był zawsze wesół, ludzi podtrzymywał własnym humorem i
miską repety; koło niego żyło zawsze szereg ludzi. Przed samym tyfusem dostał
nagle zakażenia krwi, które udało się zlikwidować: dr. 2 zrobił mu szybko
operację ręki i niebezpieczeństwo usunął. W tydzień później dostał tyfusu,
poszedł na blok 28, gdzie leżąc parę dni, gościnnie zapraszał kolegów, by jedli
jemu
28) przynoszone smakołyki z "kanady". Mówił
wtedy głośno: "Bóg dał, dobrzy ludzie przynieśli, więc jedzcie!".
Miał wielką gorączkę, a mimo to gadał, z
humorem
opowiadał o tym, że musi żyć, że choćby z głową pod pachą, wyjdzie z
Oświęcimia, bo przeszedł straszne rzeczy w Hamburgu i że ze swoją Jasią jeszcze
się zobaczy. I tak, mówiąc ciągle, dostał zapalenia opon mózgowych.
Przeniesiono go na blok 20. Robiono mu punkcje. Opiekę miał troskliwą, lecz nic
już nie pomogło. Wyszedł z Oświęcimia - jako dym z komina.
Mam od niego
polecenie: "Isjago". Kto to zrozumie, niech się do mnie zgłosi.
Był więc rozchód u nas (lato 1942 r.), lecz był również i przychód. W
tymże czasie do organizacji naszej doszli nowi koledzy, chociaż niektórzy z
nich siedzieli już dawno w obozie: 128, 129, 130, 131, 132, 133, 134, 135, 136,
137, 138, 139, 140, 141, 142, 143, 144.
Pracowałem
przez parę tygodni na bloku, nie chodząc do stolarni wcale, korzystając z
przyjaznego ustosunkowania się do mnie blokowego 80, który już przedtem nieraz
mnie w trudnych momentach ochronił. Dawał on mi na bloku prace artystyczne,
tłumacząc się przed władzami potrzebą kancelaryjnych napisów na księgach bloku.
Malowałem obrazy z życia obozu: pobieranie zupy przez repeciarzy, wieczorny
przegląd nóg z biciem na stołku. Z kolorowych papierków zrobiłem coś w rodzaju
wycinanki-obrazu, czy też naklejanki. Wyszło to nieźle, bo nawet gdy Palitzsch
w miesiąc później przyszedł raz na blok, gdy mnie już tam nie było, wszystkie
obrazki poniszczył, tłukąc szkło w kawałki i niszcząc nawet ramy, lecz
naklejankę moją kazał sobie dać.
Rozpoczęło się nowe odwszawianie obozu. Pewnego dnia, było to pomiędzy
20 a 25 sierpnia 1942 roku, jak zawsze w ostatnich czasach nie poszedłem do
pracy i, siedząc w obozie, malowałem na bloku. Nagle spostrzegłem auta z
większą ilością esesmanów, które zajechały do obozu, pod blok tyfusowy (blok
20, nowa numeracja). Esesmani szybko otoczyli blok. Przyznam się, że gdy
patrzyłem na tę scenę, na chwilę zrobiło mi się zimno koło serca, a potem
gorąco. Myślałem o innym powodzie tego najazdu esesmanów, lecz to co zobaczyłem
również było straszne. Wyciągano chorych, pakując ich w auta. Chorzy,
nieprzytomni i prawie już zdrowi rekonwalescenci, tacy, co to miesiąc temu
chorowali, lecz jeszcze odbywali kwarantannę - wszyscy razem zostali wpakowani
na auta i wywiezieni w kilku rzutach do komór gazowych.
Wywieziono
wtedy wszystkich, którzy mieszkali na bloku 20, nawet zdrowych, którzy
przedłużyli tu swój pobyt dla odpoczynku, za wyjątkiem "flegerów",
których poznawano po ubraniu, gdyż od szeregu miesięcy cały personel szpitala
nosił ubrania różniące się wyraźnie od naszych. Były to ubrania z białego
płótna, z czerwonym lampasem malowanym farbą wzdłuż pleców i takimiż lampasami
na spodniach.
Wtedy dr. 2
uratował szereg Polaków, każąc im się przebierać po paru kolejno w białe
ubrania "flegerów", przedstawiając ich komisji SS jako doktorów
pracujących przy chorych. Zwrócono mu uwagę wreszcie, że coś tych pielęgniarzy
było za wielu. Ponieważ jednak na końcu wychodzili prawdziwi sanitariusze,
których esesmani znali, jakoś się akcja udała.
Widziałem scenę, gdy esesman wrzucał na auto dwóch małych więźniów.
Jeden ośmioletni chłopczyk prosił esesmana, by go zostawił. Ukląkł przed nim na
ziemi. Esesman kopnął go w żołądek i wrzucił do auta jak szczenię.
Wszystkich
tego dnia wykończono w kamerach gazowych w Brzezince. I potem palono przez dwa
dni w krematorium, dowożąc wciąż więźniów z obozu. Bo nie skończyło się na
bloku 20. Później brali z bloku 28, następnie z baraku drewnianego, co stał
zbudowany na czas epidemii tyfusu pomiędzy 27 a 28 blokiem. A potem wybierali już
z komand. Komisja chodziła, wybierając z normalnych bloków, gdzie mieszkały
komanda. Wywozili do gazu wszystkich, co mieli spuchnięte nogi lub jakieś
uszkodzenia ciała i robiących wrażenie słabych pracowników. Wzięli się też za
"Schonungsblock" i wszystkich w lagrze "muzułmanów",
których co prawda było mniej niż zawsze z powodu dopływu "kanady". Ci
jednak, co byli "muzułmanami" pojechali do gazu "na
odwszenie". Z gazu - przez krematorium - szli dymem z komina.
Ten nowy
termin - "odwszenie życia" - znowu się przyjął w obozie.
Po
transportach ludzi, którzy z wolności przyjechali, by oddać swe życie w gazie,
pakowano również do gazu pozostałe stosy ubrań i bielizny rozwieszając je w
osobnych komorach dla dezynfekcji, czyli dla właściwego odwszenia. Stąd "odwszeniem"
nazywano czynności wprowadzania przedmiotu w strefę działania gazu, choćby był
więźniem.
W kilka dni potem, 30 sierpnia, dostałem gorączki i łamania stawów;
bolały mnie również łydki przy naciskaniu. To wszystkie prawie oznaki tyfusu.
Brakowało tylko bólu głowy, lecz głowa mnie nigdy jeszcze w życiu nie bolała i
nie znałem tego uczucia. Mam to, przypuszczam, w spadku po ojcu, który nieraz
ze zdziwieniem mówił: "co to za durna musi być głowa, która boli!"
Ponieważ jednak lekarze i koledzy mówili, że przy tyfusie głowa boleć musi,
więc czekałem parę dni. Szczęśliwie, zawdzięczając blokowemu 80 możliwości
pozostawania na bloku, do pracy nie chodziłem. Gorączkę już miałem ponad 39
stopni i trudno mi było stać na apelach. Do HKB jednak pójść nie chciałem, bo
nie było żadnej pewności, że nie przyjadą znowu auta, nie wywiozą do gazu. Tym
bardziej, że choroba w najlepszym razie, z konieczną kwarantanną, najmniej
trwałaby dwa miesiące. Była to moja druga cięższa choroba w Oświęcimiu. Prócz tego
parę razy w ciągu pobytu w obozie miałem temperaturę podwyższoną wskutek
zaziębienia; na wolności przeszł oby to może w jakąś grypę, tu siłą woli czy
może napięcia nerwów chorobę zwalczałem, chodząc do pracy.
Teraz jednak
z dnia na dzień, szczególnie pod wieczór, czułem, że choroby "nie
przechodzę" i że w ogóle na chodzenie brakuje mi sił. Nie wiem, co by było
dalej, gdyby tak jak w pierwszym wypadku nie zadecydowało odwszenie.
Wyczerpany już byłem tą gorączką trwającą kilka dni. Odwszenie przeszło
już wszystkie bloki i teraz kolej była na nasz blok. Pomimo wieczornej
gorączki do 40 stopni, na odwszenie się przygotowałem, pomagając sztubowemu,
koledze 111, który wrócił szczęśliwie już po tyfusie. Gdy blok poszedł na
odwszenie i pozostał tylko personel przenoszący inwentarz bloku, a za pół
godziny mieliśmy pójść na odwszenie wszyscy, wtedy ja z wielkiego osłabienia
(pamiętałem, jak ciężko mi było przejść kiedyś odwszenie w gorączce) nie czułem
się na siłach. Droga była jedna - żeby tego uniknąć, trzeba było pójść do
szpitala, skąd znowu mogli zabrać do gazu.
Wahałem się,
lecz zjawił się dr. 2, który w nieprzepisowym czasie załatwił za mnie wszelkie
formalności i umieścił mnie na bloku 28 (w szpitalu), w ostatniej chwili przed
apelem wyciągając mnie ze stanu bloku 25. Gorączkę miałem do 41 stopni i
poważne osłabienie - to był mój tyfus. Nieboląca głowa miała jednak tę zaletę,
że nie traciłem wcale przytomności. Może przebieg choroby miałem łagodniejszy
ze względu na szczepionkę?
Pierwszej nocy, którą spędziłem na bloku 28 był pierwszy nalot - parę
samolotów oświetliło obóz i na Brzezinkę zrzucono dwie bomby. Możliwe, że
chcieli trafić w krematorium, lecz akcja nie była poważna. Na nas jednak
wpłynęła doskonale. Widzieliśmy chaos wśród esesmanów. Dwóch
"postów", co stało na najbliższych wieżyczkach, zbiegło z nich w
popłochu, gnali oni wzdłuż drutów tak, jakby głowy potracili. Od koszar biegli
pod nasz obóz esesmani w bezładnej kupie, szukając się nawzajem. Niestety, był
to nalot słabiutki i tylko jedyny w Oświęcimiu, przynajmniej za moich czasów.
Mój
dwudniowy pobyt na bloku 28 nazywał się "czasem obserwacji". Tu
specjalną serdecznością i troskliwą opieką otoczył mnie przyjaciel 100, który
wszystkie wolne chwile poświęcał na to, by być przy mnie lub też przynieść
cytrynę czy cukier. Przez niego także miałem kontakt z kolegami z pracy i wpływ
na dalsze postępy organizacji. Wysypka jednak była tak widoczna, że przenieść
mnie musieli na blok 20 o ponurej sprzed paru tygodni historii. Jeszcze na
bloku 28 dr. 2 zrobił mi jakiś zastrzyk, po którym w kilka godzin temperatura
spadła z 40 stopni na 37 z kreskami. Więc, gdy nazajutrz znowu zjawił się u
mnie ze strzykawką, żartowałem, że jak teraz z 37 spadnie na 34, to chyba umrę,
a zatem na zastrzyk zgodzić się nie mogę. Organizm mój na wszelkie zabiegi i
lekarstwa reagował silnie.
Blok 20 po
niedawnej wywózce wszystkich chorych do gazu znowu był pełny. Codziennie na
podjeżdżające wozy rzucano ciała umarłych na tyfus jak polana drzewa. Nie wiem,
czy o tym już wspominałem, że wszystkie ciała, które wieźli do krematorium,
były nagie, bez różnicy w jaki sposób ludzie ci zmarli - na tyfus, inną
chorobę, igłę Klehra, czy strzał Palitzscha.
Tutaj, na bloku tyfusowym, po wyniesieniu co rano trupów, już przed
południem, a szczególnie wieczorem na korytarzu leżały znowu sine,
29) nagie ciała, ponakładane jedno na
drugie, robiące wrażenie jatek z chudym mięsem.
Po pierwszym
dosyć swarliwym zetknięciu się z kolegą, co był tu lekarzem, już w parę godzin
później odczułem dla niego życzliwość. Pełen poświęcenia, myślący wciąż tylko o
chorych, przez cały dzień, dbając o wszystkich, biegał, mył, karmił, stosował
zastrzyki; wtedy miałem go za doktora 145. Drugim dzielnym lekarzem tutaj był
dobroduszny i jednocześnie energiczny kpt. dr. 146. Poza tym miałem nadal
opiekę kolegi 100, przez jego przyjaciela 101, który miał tu wstęp jako
pielęgniarz ze strzykawką lub pobierający krew do analizy.
Wśród
administracji tego bloku na stanowisku magazyniera był tu członek naszej
organizacji, młody mój przyjaciel, Edek 57. Od niego miałem, gdy zacząłem
zdrowieć, dodatkowe obiady, słoninę i cukier. Poduszkę i koc z
"kanady" dostarczył mi tu w porozumieniu z 76 - Kazio 39.
Zanim kryzys
minął, w tej wielkiej półtrupiarni - gdzie obok ciągle ktoś rzęził
przedśmiertnie, konał, wyłaził z łóżka, by upaść na podłogę, zrzucał swoje koce
lub w gorączce rozmawiał z najdroższą matką, krzyczał, kogoś wzywał, nie chciał
jeść lub żądał wody, w gorączce usiłował wyskoczyć przez okno, kłócił się z
lekarzem lub go o coś prosił - leżałem, myśląc, że jeszcze mam siły, by
wszystko to rozumieć i znosić w spokoju. Od samych tych wrażeń można już było
zachorować, można też było nabrać wstrętu do takiej wędrówki człowieka i mieć
pewnego rodzaju żal za niedoskonałością organizmu ludzkiego, czuć odrazę do
samego stanu chorobowego. Toteż rosła we mnie przemożna chęć wyjścia stąd, jak
najszybszego powrotu do sił.
Gdy minął kryzys, a mnie się zdawało, że mam już siły, by zejść po
schodach, do ubikacji (przedtem korzystało się z prymitywnej, urządzonej
dla chorych na sali), okazało się wtedy, że jestem tak słaby, iż muszę trzymać
się ściany. Dziwne, że idąc po schodach, nie tylko nie miałem sił iść na górę,
lecz tak samo trudno było schodzić. Siły wracały, jak mi się zdawało, w bardzo
wolnym tempie. W czasie mego osłabienia parę razy koledzy byli gotowi - w razie
ewentualnej wywózki do gazu - zanieść mnie gdzieś na strych i ukryć.
Kilka razy
Klehr przechodził sale i wzrokiem bazyliszka wybierał kandydatów "na
szpilę". Poznałem tu i wciągnąłem
do naszej roboty: 118, 146, 147, 148, 149. Dr. 145 dawał wszystko z siebie na stanowisku
tak dla niego odpowiednim, że nie było tu potrzeby ani wiązać, ani coś
zmieniać. Wiedziałem, że na niego można liczyć.
Od czasu do
czasu zjawiał się dr 2, przynosząc mi cytryny i pomidory, zdobyte jak zawsze
"na lewo".
Stosunkowo
szybko stawałem na nogi. I w czasie kwarantanny, schodząc na dziedziniec,
rozmawiałem z przyjaciółmi przez kraty odgradzające blok
"zapowietrzony". Przyjaciel 76 przychodził z nową informacją o gałęzi
organizacji, którą świeżo powiązał, 61 - z projektem wyjścia na wolność przez
podkop z bloku 28, zainicjowanym przez 4, a rozpoczętym przy pomocy 129 i 130;
przyjaciel 59 - z propozycją scalenia nowych i podziału wszystkich naszych sił,
a także wyznaczenia dowódców poszczególnych grup na stałe, czego chciał również
i płk 121 (gdyż zaszły zmiany po ostatnim odwszeniu).
Wtedy
opracowałem plan scalania i podziału w ten sposób:
Ponieważ
po generalnym odwszeniu władze obozu ulokowały więźniów na blokach komandami, a
więc odpadła potrzeba rozwiązywania planu zadań na moment opanowania obozu
w dwojaki sposób (tzn. moment pracy i moment na blokach, w obozie), więc za
podstawę wziąłem bloki.
Każdy blok
to był pluton, tzn. ci, co do organizacji należeli i na tym bloku mieszkali,
bez względu na pierwotne więzi organizacyjne stanowili od tej chwili szkielet
plutonu, który w momencie "wybuchu" stałby się tak wielki, jak wielu
zdołają za sobą porwać, unieszkodliwiając od razu element proniemiecki.
Blok X -
więźniowie na parterze i blok Xa - na piętrze stanowiły razem dwuplutonową
kompanię, mieszczącą się w jednym budynku, z dowódcą kompanii na miejscu. Kilka
bloków-budynków stanowiło batalion.
Podzieliłem całość na cztery bataliony. Na dowódcę całości - w
sensie akcji bojowej - zaproponowałem jak dotychczas mjr. 85.
Na dowódcę I
baonu - mjr. 150 (bloki: 15, 17, 18).
Na dowódcę
II baonu - kpt. 60 (bloki: 16, 22, 23, 24).
Na dowódcę
III baonu - kpt. 114 (bloki: 19, 25, kuchnia oraz personel szpitala z bloków
20, 21, 28).
Na dowódcę
IV baonu - kpt. 116 (bloki: 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10).
Od
zorganizowania reszty bloków powstrzymałem się ze względów technicznych, gdyż
były to albo dopiero obsadzone, jak: 1, 2, albo użyte na skład, jak: 3, 26 i
27, albo w trakcie wykańczania budowy, jak: 12, 13, 14, albo blok specjalny 11.
Plan ten
odpowiadał płk. 121 i na takowy zgodził się.
W parę dni
później wyszedłem ze szpitala na obóz. Miałem skróconą kwarantannę przez
znajomych lekarzy, którzy w kancelarii zrobili (fikcyjne) przyjęcie moje do
szpitala z datą wcześniejszą.
Był początek października 1942 roku. Do pracy poszedłem w pięciu
setkach, jak zawsze - do garbarni, lecz nie do komanda stolarzy, gdzie
pracowałem przed chorobą, tylko do komanda garbarzy (właściwej garbarni),
zawdzięczając to przyjacielowi 59, który przedstawił mnie nowemu kapowi
garbarzy, "Mateczce", jako garbarza, który był chory, a teraz
powrócił do pracy. W garbarni, początkowo pracując w sąsiedztwie płk. 121 przy
białym garbunku, potem dzięki przyjaznemu stosunkowi 59 i 61 przeniosłem się do
suszarni, gdzie było ciepło, bo stał wielki, żelazny piec i udawałem przez
cztery miesiące garbarza, zaprawiając się w tym nowym fachu.
Widok
ogromnego dziedzińca garbarni mało się zmienił. Codziennie kilka aut przywoziło
tu rzeczy pozostałe po zagazowanych ludziach celem spalenia ich w wielkim
palenisku garbarni. Obuwia nie palono. Ogromną ilość najrozmaitszych butów,
żółtych i czarnych, męskich i damskich, dziecinnych, różnych rozmiarów zrzucano
co dzień z auta na wielkie piramidy. Powstało komando, które trudniło się
dobieraniem butów tych do pary. Paleniem zwożonych na drugą kupę walizek,
portfeli, damskich torebek, wózków dziecinnych i różnych zabawek trudnił się
kto inny. Osobno odkładano kolorową wełnę, którą kobiety wiozły ze sobą tu na
robótki. Tej nie palono; kto mógł, dekował, używając do robienia swetrów.
Wielki piec
garbarni z fabrycznym kominem wszystko to pochłaniał - opał był darmowy,
zwieziony pod samo nieomal palenisko. Ci, co to palili, mieli możność pogrzebać
nieco w walizkach. Czasami ktoś z garbarni dopadał kupy walizek przed piecem,
gdyż z dziedzińca było dosyć trudno zabrać ze względu na możliwość wejścia w
pole widzenia Erika lub Waltera. I znowu widziałem, jak pod wpływem chęci
posiadania złota czy drogiego kamienia, rozpruwano walizki, torebki, teczki,
szukano w butach, kremach i mydłach. Z papierów brano tylko dolary. Po całym
dziedzińcu latały, gnane wiatrem jak liście jesienne, banknoty, przeważnie
franki francuskie. Tych nikt nie ciułał, tym bardziej wobec niebezpiecznej
rewizji na bramie. Wydawały nam się zupełnie niepotrzebne. Używane były tylko w
ubikacji.
Garbarze - koledzy - arystokracja - ze wszystkich komand, przez jakiś
czas brali, idąc do ubikacji - jednorazowo nie mniej niż 50 tysięcy
franków. Żartowano wtedy, że mniej nie wypada - mogli by uważać człowieka za
skąpca.
Najtrudniej
jest pisać o sobie. W stopniu przedtem niespotykanym nawet dla siebie
przechodziłem obok złota i kamieni obojętnie. Dziś, pisząc o tym znowu, na
ziemi, staram się dokładnie zanalizować, dlaczego? Była to własność już raczej
niczyja, tak tłumaczyli sobie więźniowie. Z tym tłumaczeniem nawet się wtedy
zgadzałem. Lecz przede wszystkim nie mogłem się wyzbyć odrazy do rzeczy, w moim
pojęciu, jednak krwią splamionych, a poza tym, nawet jeśli bym się przemógł,
nie widziałem sensu, po co bym to miał robić. Dziwnie dla mnie te przedmioty
straciły wartość. A nawet więcej - wtedy byłem w takim
jakimś
okresie (czy to pod wpływem przeżyć, czy wymogów wiary, bo stale i zawsze byłem
wierzącym), że naprawdę dla mnie cenniejsze było zadowolenie z siebie, niż
jakiś tam kamyk... Dość, że
gdybym się wtedy do wzięcia tego złota czy brylantów zmusił, czułbym, że spadam
ze szczytów, na które wspiąłem się tak trudną drogą. Poza tym pierwszą,
zasadniczą przeszkodą do szukania złota było nieomal namacalne uczucie, że
robiłbym sobie jakąś wielką krzywdę. Tak wtedy czułem, a kto wie, czy i teraz,
gdybym się znowu znalazł w podobnej sytuacji postąpiłbym inaczej?
30) Różni koledzy różnie do tego podchodzili. Mnie na
razie pieniądze były niepotrzebne, lecz kiedy znacznie później chciałem uciec z
obozu i pieniądze na
drogę mogły
się przydać, to zwróciłem się do jednego z więźniów, mówiąc, że możemy wyjść
razem i pytając, czy ma pieniądze na wszelki wypadek. Powiedział, że obliczy,
co uzbierał i odpowie mi jutro. Nazajutrz powiedział, że ma złota przeszło
kilogram. Lecz tak się stało, że wyjście z nim mi się nie ułożyło. Wyszedłem z
takimi, co właśnie złamanego szeląga przy duszy nie mieli. Jest to jednak
historia znacznie późniejsza - na razie wyjść jeszcze nie zamierzałem, czekając
na moment najciekawszy w obozie, ku któremu cała praca była skierowana.
Opanować
obóz mogliśmy od paru miesięcy nieomal codziennie. Czekaliśmy na rozkaz,
rozumując, że bez takowego, chociaż byłby to piękny fajerwerk, i dla świata i
dla Polski niespodziewany, i że nie możemy pójść na to, kierując się tylko
własną nadzieją, dla której panu X czy Y taka rzecz się udała. Nie wolno nam
bez komendy pójść na takie ryzyko.
A pokusa
nękała codziennie. Rozumieliśmy jednak dobrze, że byłoby to potwierdzeniem
naszych wad narodowych sprzed wieków. Wykwit ambicji, prywata, za którą
represje mogły być potem wielkie na całym Śląsku. Tym bardziej, że wtedy
jeszcze trudno było przewidzieć, jak się potoczą wypadki.
Mieliśmy
ciągle jeszcze wielką nadzieję, że będziemy mogli odegrać rolę jako zorganizowana
część w skoordynowanej z całością akcji. W tamtą stronę szły nasze meldunki, z
którymi polecone było dotrzeć do samego komendanta. Z obawy przed możliwością
nieostrożnego kroku gdzieś na wolności, należało unikać w przekazywaniu
meldunków wszelkich pośredników. Nie byliśmy pewni, jak głęboko sięga wywiad
niemiecki w nasze komórki u góry, może nawet w stojące na czele całej
Konspiracji w Polsce. Była zawsze obawa, że gdy wywiad niemiecki rzecz
przewącha - rozwalą tutaj w obozie najenergiczniejsze jednostki.
W
tym stanie rzeczy przyszło do obozu echo pacyfikacji Lubelszczyzny. Najprzód
wśród palonych rzeczy i gorszych, podniszczonych butów pewnego dnia
znaleziono buty, wiejskie, wielkie i małe, potem - ubrania polskich chłopów,
książeczki do nabożeństwa w języku polskim i proste, wiejskie różańce. Wtedy
przeszedł pomruk przez nasze "piątki". Zaczęto stawać grupkami.
Pięści zaciskały się niecierpliwie.
Były to
rzeczy przywiezione po naszych, polskich rodzinach zagazowanych w komorach w
Brzezince. Po pacyfikacji Lubelszczyzny (mówili nam koledzy z Rajska),
przywieziono tu, do gazu, ludność z kilku polskich wiosek. Tak już jest na
świecie i trudno na to poradzić, kiedy palono rzeczy ludzi przywiezionych tu
gdzieś z zagranicy, choć zawsze to dla nas było potwornym dziełem i w garbarni,
gdzie buty, walizki przez szereg miesięcy stanowiły złowieszcze echo zbrodni,
jednak teraz, gdy widziało się małe buciczki, kobiecą bluzkę, a między tym
wszystkim różaniec, serca zabiły żywiej chęcią zemsty.
Z tych
transportów lubelskich wybrano młodych chłopców od 10 do 14-15 lat. Wydzielono
osobno, puszczono do obozu. Myśleliśmy, że się chłopcy uchowają.
Lecz
pewnego dnia, gdy przyszła wiadomość, że przyjeżdża jakaś komisja sprawdzająca
stan obozu, żeby nie mieć kłopotu, nie tłumaczyć się przed nikim, skąd tacy
młodzi więźniowie - zresztą może i z innych przyczyn - zaszpilowali tych
wszystkich chłopców na bloku 20 fenolem. Wiele już widzieliśmy gór trupów w
obozie, lecz ta góra z ciałek młodocianych, około dwóch setek, działała na nas,
nawet starych więźniów, niebywale mocno, przyspieszając gwałtownie uderzenia
serca.
W garbarni
weszło do nas kilku nowych członków: 151, 152, 153, 154, 155. Jednocześnie
stworzyliśmy w naszej organizacji komórkę planowania - doradczą, do której
weszli pułkownicy 24, 122, 156.
Często było
się świadkiem, siedząc w Oświęcimiu, jak któryś z kolegów dostawał z domu list,
w którym go matka, ojciec bądź żona zaklinali na wszystko, by podpisał
Volkslistę. Tyczyło się to początkowo przeważnie więźniów takich, którzy mieli
nazwisko o brzmieniu niemieckim lub matki nazwisko było niemieckie, czasem
jakieś pokrewieństwo itp.
Później
władze coraz więcej robiły ułatwień, tak że ostatnio wcale nie potrzeba było
żadnych brzmień niemieckich, ponad tę jedną chęć, zamazania polskiego sumienia
- chyba że inne ważne względy były. Jakże często za to widziało się tam w
"piekle" serdecznego chłopa, któremu brzmienie obce jego nazwiska nie
przeszkadzało być godnym imienia Polaka.
Który z
rozrzewnieniem mówił:
"Tak.
Kocham matkę, żonę, czy też ojca, lecz listy nie podpiszę! Zginę tu - wiem o
tym... Żona pisze: Kochany Jasiu - podpisz... Nie! Niedoczekanie! Nikt kiedyś w
przyszłości nie będzie mógł pluć moją polskość - choćby młoda - lecz
twarda!" Jakże wielu takich w
Oświęcimiu zginęło...śmiercią ładną, bo wytrwali do ostatka na reducie
zachowania polskiego sumienia... czy wszyscy rodacy o nazwisku polskim na
wolności będąc o swą polskość walczyli?
Jakże bardzo
by się przydał aparat, który by mógł zrobić weryfikację sumienia polskiego,
które u różnych - różnymi chodziło drogami, przez tych kilka lat od wojny
początku.
W drugiej
połowie października zauważyli koledzy (przybiegł z tym 41), że dwóch kapów o
opinii najgorszych drani (poza kończeniem więźniów robiący donosy do wydziału
politycznego i kierownika jego Grabnera) chodzą po obozie, jakby kogoś szukali,
notując numery niektórych więźniów.
Pewnego dnia
po południu, gdy szedłem z 22-go bloku główną drogą, spiesząc do kolegów w rejonie
szpitala, spotkałem tych dwóch kapów przy bloku 16-tym.
Jeden szedł
z notesem, drugi podszedł do mnie z fałszywym uśmiechem i zapytał: "Wo
läufst du?" - ot tak, żeby coś powiedzieć i wskazał wyraźnie na mój numer
pierwszemu, poczem zaraz odszedł. Tamten na mnie spojrzał i jakby się wahał -
ponieważ poszli dalej, więc ja również poszedłem swą drogą myśląc, że to jakaś
omyłka.
Dnia 28 października 1942 roku rano na apelu, w różnych blokach pisarze
(Schreiber) zaczęli wywoływać numery więźniów mówiąc, że wywołani mają
pójść do "Erkennungsdienst" dla sprawdzenia fotografii.
Wywołano
razem dwustu czterdziestu kilku więźniów - wyłącznie Polaków - jak później
stwierdziliśmy - przeważnie Lubliniaków, z dodaniem około czwartej części
Polaków, którzy z lubelskimi transportami nic nie mieli wspólnego, zaprowadzili
na razie na blok 3-ci, co nam już wydało się być podejrzanym, dlaczego nie od
razu na blok 26-ty, gdzie mieścił się "Erkennungsdienst" - niby-powód
wywołania.
Nas zawołał
dzwon do "Arbeitskommando", a potem normalnie wyszliśmy za obóz,
dążąc każde komando w swym kierunku do pracy.
W pracy na
wszystkich komandach wrzało wśród kolegów - nie wiedzieliśmy na razie czy im
coś grozi.
Później
rozeszła się skądś wieść, że mają być rozstrzelani. Dwustu czterdziestu
chłopców - przeważnie zdecydowanych Lubliniaków, do których dodano chaotycznie
- widocznie wybierając po obozie przez "piesków" Grabnera numery
tych, co ruchliwością, swoją energią rzucali się w oczy.
Czym się
właściwie kierowano, nie dowiedzieliśmy się nigdy, może tylko
"widzimisię" dwóch drani decydowało.
Nazywało się to jednak "pacyfikacją Lubelszczyzny", która
takim echem odbiła się w obozie.
Znalazł się
właśnie w ich szeregach dzielny 41 (z Warszawy), który pierwszy z wiadomością o
spisywanych numerach przyleciał.
Na razie nie
wiedzieliśmy, czy ich rozstrzelają - myśleliśmy, że może to tylko plotka. Tak wielkiej ilości więźniów naraz nigdy
dotychczas nie rozstrzelali.
Męczyła nas
maska pozornej bierności, gdy byliśmy gotowi - pragnęliśmy akcji. W górze
organizacji nieomal gryźliśmy palce gotując się na wszelki wypadek do
rozgrywki. Gdyby wśród tamtych wybuchł bunt i opór, wtedy byśmy wszyscy
przystąpili do akcji. Bunt by rozpalił szeregi - byłby to vis maior, który by
nam rozwiązał ręce. Po drodze do obozu
naszych pięć setek zdrowych warsztatowców miało biuro budowlane, a pod nim
magazyn zapasowy broni.
31) Zresztą wtedy nie było to trudne - chłopcy się palili.
Na śmierć każdy zawsze był gotów, ale przedtem krwawo byśmy odpłacili katom.
Tych dziewięć marnych wieżyczek i z głównej wartowni, dwunastu zaledwie
"gemeinów", którzy podczas eskorty nosili karabiny na pasach
przyzwyczajeni do naszego spokoju, a brali je do ręki dopiero przed obozem, w obawie
przed władzą. Żeby chociaż jakimś cudem
z Warszawy przyfrunęło jedno słowo: można, i to
dzisiaj, by
ratować tamtych. Tak, to były mrzonki...
Czy ktoś
wiedział, myślał? Pewnie z oddali można powiedzieć, że to był tylko fragment
polskiego cierpienia. A jednak jakże wtedy było nam ciężko, gdy po południu
przyszła wiadomość, że wszystkich - spokojnie, bez przeszkód - rozstrzelali.
Nieraz
między sobą w dniu, gdy była rozwałka, omawialiśmy wieczorem, kto jak umierał -
czy szedł odważnie, czy lękał się śmierci.
Koledzy zamordowani 28 października 1942 roku wiedzieli o tym, co ich
czeka. Na bloku 3 powiedziano im, że będą rozstrzelani; rzucali kartki
kolegom, co mieli jeszcze żyć z prośbą o przekazanie rodzinom. Postanowili
umrzeć "na wesoło", żeby wieczorem o nich dobrze mówiono. Niech mi
kto powie, że my, Polacy, tego nie potrafimy... Ci, co widzieli ten obrazek,
mówili, że nigdy go nie zapomną. Od bloku 3, pomiędzy 14 i 15, pomiędzy kuchnią
a blokami 16, 17 i 18, i dalej prosto między blokami szpitala, szli kolumną w
piątkach, głowy spokojnie nieśli wysoko, miejscami - uśmiechnięte twarze. Szli
bez eskorty. Za nimi Palitzsch z karabinkiem na pasie i Bruno; obaj, paląc
papierosy, rozmawiali o sprawach obojętnych. Wystarczyło, by ostatnia piątka zrobiła
w tył zwrot, a tych dwóch oprawców przestałoby istnieć.
Czemuż szli
więc? Lękali się o siebie? Czegóż mieli się lękać w takiej chwili, gdy i tak
szli na śmierć? Wyglądało to już na psychozę. Lecz oni szli, bo mieli w tym
swoje racje. Zapowiadane przez władze, potwierdzane przez kolegów
przyjeżdżających z wolności, wieści o tym, że za wybryk aresztowanego
odpowiadała cała rodzina robiły swoje. Wiadomym było, że Niemcy w stosowaniu
represji są bezwzględni i uśmiercają rodziny, wykazując w takich wypadkach
bestialstwo, na jakie ich tylko stać. Jak wygląda bestialstwo? - któż od nas
lepiej wiedział.
Widzieć lub
tylko wiedzieć, że matka, żona, dzieci znalazły się w takich warunkach, jak tu
kobiety w Brzezince, wystarczyło do paraliżowania wszelkich chęci rzucenia się
na oprawców.
Co innego cały obóz. Opanowanie, zniszczenie akt... Kto by miał
odpowiadać? Trudno by było sięgnąć po dziesiątki tysięcy rodzin naraz. A i
to po dłuższych rozważaniach uzależniliśmy przecież od rozkazu ze względu na możliwość
represji, ze względu na chęć skoordynowania akcji. Przyzwyczajonym do śmierci,
z którą kilka razy stykało się codziennie, łatwiejsza była myśl o śmierci
własnej, niż myśl o strasznym ciosie w najdroższe nam osoby. Nawet już nie
tylko ich śmierć, lecz te okropne przeżycia, zabieranie twardą, bezwzględną
ręką ukochanych istot z tego świata, złamanie ich psychiki i wtrącenie w świat
inny, w świat piekła, do którego nie wszyscy łatwo przechodzą... Myśl, że stara
matka czy ojciec ostatkiem sił brnie gdzieś po błocie, szturchani i bici kolbą
z przyczyn syna... Lub, że dzieci idą na śmierć do gazu z powodu swego ojca,
było o wiele ciężej, niż myśleć o własnej śmierci. A nawet jeśli był taki, dla
którego był to poziom zbyt wysoki, to jednak szedł wiedziony przykładem innych.
"Wstydził się " - to za słabe słowo; nie mógł wyłamać się z kolumny o
pięknej postawie, tak hardo na śmierć idącej!
Więc szli... Koło kantyny (drewniana na placyku za blokiem 21), idąca
drogą pomiędzy blokami 21 a 27, kolumna, jakby się zatrzymała, zawahała,
omal, że nie poszła prosto. Lecz był to jeden, krótki moment, skręciła pod
kątem prostym w lewo i poszła już na bramę bloku 11 wprost w paszczę śmierci.
Dopiero gdy zamknęła się za nimi brama i pozostawiono ich w tym bloku na kilka
godzin - rozstrzelać ich miano po południu - pod wpływem oczekiwania na śmierć
wyłazić zaczęły z zakamarków różne wątpliwości i znalazło się pięciu kolegów,
którzy namawiali do opanowania całego obozu, do rozpoczęcia tu akcji.
Zabarykadowali bramę i może doszłoby do czegoś poważniejszego, gdyż Niemcy
wcale nie wzmocnili straży, a nasze wszystkie komanda oczekiwały tylko znaku,
gdyby nie to, że protest przeciwko śmierci nie wyszedł wcale poza blok 11. Poza
tą piątką nikt nie dał się porwać, a Ślązak, funkcjonariusz tego bloku,
zawiadomił esesmanów o zarzewiu buntu i na bloku zjawił się Palitzsch w asyście
paru esesmanów i rozprawili si ę z tymi kilkoma więźniami, zabijając ich
pierwszych, a resztę zostawiając na później.
Zyskali
tylko u nas opinię, że zginęli w walce (kpt. dr. 146, kolega 129 i trzech
innych kolegów).
Po południu wszyscy nie żyli. Z naszej organizacji oprócz wspomnianych
już przedtem, zginęli w tym dniu koledzy: 41, 88, 105, 108, 146; lecz byli
tacy z organizacji, których nie podaję, gdyż nie wszystkich się osobiście
znało, byłoby to niemożliwe w pracy konspiracyjnej.
Po powrocie
z pracy do obozu czuło się w powietrzu zapach krwi przyjaciół. Postarali się
przed naszym przyjściem wywieźć już ciała do krematorium. Cała droga naznaczona
była krwią, która ciekła z wozów, gdy ciała ich wieźli. Wieczorem tego dnia
cały obóz przygnębiająco przeżywał śmierć tych nowych ofiar.
Dopiero
teraz zrozumiałem, że omal nie znalazłem się na liście wyczytanych w tym dniu
rano numerów. Przypominając sobie tych dwóch kapów zapisujących numery, nie
wiedziałem, czy nie zostałem zapisany przez tego z notesem, bo nie wyglądałem
na niebezpiecznego więźnia, czy może wśród zapisanych w nadmiernej ilości
numerów Grabner potem wybierał, odrzucając takich, co nie mieli tu spraw.
Przywieźli
nowy transport więźniów z Pawiaka, z Warszawy, wśród których przyjechali moi
przyjaciele i niegdyś współpracownicy w TAP w Warszawie: ppor. 156, 157, 158.
Przywieźli oni ciekawe dla mnie wiadomości. 156 opowiadał mi, jak dotarł do
Warszawy z Oświęcimia 25 i jak potem on go sam odwoził do pracy autem do Mińska
Litewskiego. Natomiast 158 opowiadał mi ze szczegółami, jak na wiadomość ode
mnie przesłaną przez sierż. 14 w sprawie grożącego nadesłania niewygodnych dla
mnie danych z ksiąg metrykalnych z miejscowości Z., szwagierka moja pospieszyła
do niego. Poczciwy przyjaciel 158 tego dnia wsiadł do pociągu i pojechał do
miejscowości Z., gdzie w parafii rozmówił się z księdzem, tłumacząc mu o co
chodzi. Ksiądz zanotował ołóweczkiem w księdze koło właściciela mojego
obozowego nazwiska i obiecał sprawę pomyślnie załatwić. Co widocznie i zrobił,
bo w sprawie mojej była w wydziale politycznym cisza.
Kolega 156
pokazał mi wśród nowo przybyłych do obozu kpt. 159 z Komendy Głównej w
Warszawie - był to zastępca "Iwo 11". Jeden z członków naszych 138
znał kpt. 159 osobiście, będąc niegdyś jego podkomendnym, a obecnie będąc tu
blokowym, łatwo roztoczył nad nim opiekę (kolega 156 razem z pracującym już tam
117 przygarnął do pracy 76). Odtąd dwaj TAP-owcy pracowali i mieszkali razem.
Z członków
TAP, których znałem niegdyś w Warszawie przeszło przez Oświęcim: 1, 2, 3, 25,
26, 29, 34, 35, 36, 37, 38, 41, 48, 49, 85, 108, 117, 120, 124, 125, 131, 156,
157, 158. Z powodu, że 129 był rozstrzelany, a 130 zmarł na tyfus, niemożliwym
było kontynuować rycie podkopu z 28 bloku. "Podkop" nie wpadł, w
innej sprawie aresztowano 5.
Późną jesienią 1942 roku, gdy do kopcowania ziemniaków użyci zostali
blokowi, to i 4 chodził również daleko do pracy przy ziemniakach w polu.
Zdezorientowany esesman z wydziału politycznego, Lachmann, przyszedł po niego w
jakiejś sprawie, lecz 4 był nieobecny. Lachmann zawrócił i odszedł. Koledzy
szybko się zorientowali, wpadli do pokoju 4, który jako blokowy 28 bloku miał
swój pokój i usunęli wiele takich przedmiotów, które by jeszcze więcej
skomplikowały sprawę. Ktoś musiał puścić
farbę...
Lachmann
doszedł tylko do bramy i jakby tknięty czymś wrócił i zrobił gruntowną rewizję
pokoju 4, ale już nic nie znalazł. Na 4 jednak już czekał i zaraz po przyjściu
jego z pracy wieczorem, aresztował go, zaprowadził do bunkra i 4 już więcej na
blok 28 nie wrócił. Był badany na bloku 11, w bunkrach i w wydziale
politycznym. Chociaż ostatnio 4 miał pewną przykrą manię, lecz trzeba mu oddać
sprawiedliwość, że dzielnie znosił tortury-badania w bunkrach i
nie
powiedział ani słowa, choć wiedział bardzo wiele. Na nim się urwało. Stało się,
że zachorował na tyfus i przeniesiony został z bunkra na blok tyfusowy. Trzeba
samemu przejść pewne stopniowanie, by zrozumieć, że tak jak dla więźniów
znajdujących się w obozie przestrzeń za drutami była wolnością, tak dla
siedzącego w bunkrze wolnością był teren obozu. Wydostanie się więc z bunkra -
chociaż w stanie chorobowym - na blok tyfusowy było dla niego
32) namiastką namiastki wolności. Lecz i tu stale prawie
asystował mu esesman. Lachmann nie dawał za wygraną. 4 jednak miał twardy
charakter i silną wolę. Pewnej nocy przestał żyć...
Wspomniani już koledzy, którzy przyjechali z Warszawy (156, 157, 158)
mówili, że nie spodziewali się zastać w Oświęcimiu tak dobrego
stanu
duchowego i fizycznego więźniów. Oświadczyli, że nie wiedzieli nic ani o
sposobach tutejszego katowania, ani o "ścianie płaczu", ani o fenolu,
ani też o komorach gazowych. Oni sami nie myśleli - i w ogóle w Warszawie nikt
poważnie nie myślał - o Oświęcimiu jako placówce o pewnej sile, że raczej
mówiło się, że to już są tylko kościotrupy, których ratować nie warto, bo się
nie opłaci. Gorzko było tego słuchać, patrząc na dzielne sylwetki kolegów. Więc
tu idą na śmierć wartościowi ludzie i giną tylko dlatego, by nie narazić kogoś
na wolności, a tam o ileż słabsi ludzie mówią o nas z lekceważeniem jako o
kościotrupach. Jakiego samozaparcia trzeba, by nadal ginąć, żeby oszczędzić
braci bawiących na wolności. Tak, zbyt silnie uderzały w nas wszelkie metody
niszczenia w obozie, a tu jeszcze taka ocena z wolności i to stale ignorujące
milczenie...
Cztery
bataliony miały podzieloną służbę w ten sposób, że każdy batalion przez tydzień
był służbowym, tzn. że jego zadaniem było wystąpienie w razie jakiegoś nalotu,
zrzutu broni. Do niego też szły przez tydzień wszelkie zorganizowane artykuły
dostarczone tu przez 76, 77, 90, 94, 117, dzielił także między szkieletowe
plutony żywność i bieliznę.
Pomimo nie tyle zakazu - bo cóż znaczył zakaz dla więźnia - co kary
śmierci, handel złotem i brylantami rozwinął się w obozie ogromnie.
Powstała cała jakby organizacja, bo dwóch więźniów, którzy mieli ze sobą jakiś
interes - zamianę towaru, np. kiełbasy z rzeźni na złoto - byli już związani z
sobą, gdyż jeden złapany ze złotem, bity w bunkrze, mógł sypnąć tego, od kogo
dostał i za co. Zaczęły się coraz częstsze aresztowania w obozie za złoto.
Esesmani gorliwie tropili tę nową organizację, gdyż dawała im dochód. W każdym
razie "organizacja złota" była dla nas doskonałym piorunochronem.
Dochodzenie postępujące po śladach do nas przeważnie zbaczało i wchodziło
ostatecznie na drogę do "organizacji złota" i potem tak już się
gmatwało, a esesmani tak byli zadowoleni z nowego źródła dochodu, że nie
chcieli w innym kierunku czynić wysiłku.
Pisałem już,
że przyglądaliśmy się "zugangom", gdyż nigdy nie wiadomo było, co
taki kolega z wolności zrobi, lecz i nasi starzy więźniowie czasem robili
niespodzianki. A mianowicie przez lekkomyślność jednego z naszych przyjaciół,
uświadomiony zbyt szeroko 161, typowy schizofrenik, pewnego dnia namalował dwa
dyplomy honorowe na "odznakę podwiązki" za pracę niepodległościową na
imię płk. 121 i kolegi 59. Mnie oszczędził na skutek interwencji tego
przyjaciela. I z dyplomami zwiniętymi w rulony szedł w porze obiadowej przez
plac obozu, by pochwalić się swym wyczynem w szpitalu. Mógł być zatrzymany
przez esesmana lub jakiegoś kapo i zapytany wprost, co niesie, i mógł narazić
kolegów na wielkie komplikacje, a może i szersze grono. Pokazał dr. 2 mówiąc o
mnie, że tylko ja mam głowę itp. I dlatego dla mnie nie namalował
"dyplomu". Dr 2 przy pomocy dra 102 udało się dyplomy mu odebrać i
zniszczyć. 161 był jednak niepoprawny i pewnego razu ciemnym wieczorem wywołany
zostałem przez kolegę 61 z bloku 22, który mnie podprowadził do jakiegoś
esesmana. Okazał się nim właśnie 161 przebrany w mundur i płaszcz esesmański.
Potrafił to wykorzystać w zmontowanej wkrótce po tym ucieczce.
Przyszły święta Bożego Narodzenia - trzecie w Oświęcimiu. Mieszkałem na
bloku 22 razem z całym komandem "Bekleidungswerkstätte". Jakże
inaczej wyglądały te święta niż poprzednie. Więźniowie otrzymali, jak zawsze na
Boże Narodzenie, paczki z domu ze swetrami, lecz prócz paczek odzieżowych
również - nareszcie zezwolone przez władze - paczki żywnościowe. Głodu z powodu
"kanady" już nie było w obozie. Paczki jeszcze bardziej stan
żywnościowy poprawiły. Wiadomości o większych niepowodzeniach wojska
niemieckiego podnosiły więźniów na duchu i radykalnie poprawia humory.
W tych
nastrojach wesołym echem odbiła się ucieczka (30.12.1942 r.) zorganizowana
przez Mietka - Arbeitsdiensta, Otto - Arbeitsdiensta, 161 i ich czwartego
partnera. Zuchwale zmontowana ucieczka, ułatwiona przez to, że
Arbeitsdienstowie mogli się poruszać pomiędzy małym a wielkim łańcuchem wart,
ze sprytnym przebraniem się 161 za esesmana i bezczelnym wyjechaniem w biały
dzień wozem z końmi za obóz, za podrobioną przepustką, koło posta, któremu
domniemany esesman pokazał ją z daleka, miała ten zasadniczy smaczek dla
wszystkich więźniów obozu, że na skutek znalezionego listu napisanego przez
Otta, starszego obozu Bruna, więźnia nr 1, osławionego kata, władze zamknęły na
sylwestrową noc do bunkra.
Wróg Bruna,
Otto, pisał w liście, który zostawił rozmyślnie w płaszczu, na wozie porzuconym
w odległości kilkunastu kilometrów od obozu, że szkoda bardzo, że nie mogą
Bruna zabrać ze sobą tak, jak się umówili, bo nie mają czasu i muszą spieszyć,
a to wspólne złoto, co ma Bruno, trudno, niech już zostawi sobie. Znane z
lotności umysłu władze, zamknęły naszego kata, Bruna, do bunkra, gdzie siedział
trzy miesiące. Miał lepiej niż każdy z więźniów w bunkrze. Siedział w celi, ale
obóz został już na zawsze pozbawiony tego drania, bo na swe dawne stanowisko
nie wrócił - poszedł potem na takież do Birkenau.
Tymczasem obóz szalał z radości w czasie Świąt, zajadając żywność z
paczek od rodzin i opowiadając sobie ostatni kawał o Brunie. Urządzano
mecze bokserskie na blokach, wieczory artystyczne. Improwizowane zespoły,
orkiestry, chodziły od bloku do bloku. Nastroje były tak wesołe, wynikające z
całości sytuacji, że starzy więźniowie kiwali głowami i mówili: "No, no,
był lager Auschwic, ale go nie ma już, pozostała zaledwie ostatnia sylaba, sam
tylko wic."
Tak, kurs w
obozie z miesiąca na miesiąc słabł. Nie przeszkadzało to jednak wcale, że w tym
czasie nie raz można było być świadkiem bardzo tragicznych scen. Idąc z garbarni, w pięciu setkach, zaraz po
Nowym Roku, byłem świadkiem, jak przed krematorium (stare krematorium na
węgiel, zbudowane tuż przy obozie) stała grupka kobiet i mężczyzn. Było ich
razem kilkanaście osób, młodych i starych. Stali przed krematorium jak stado
krów przed rzeźnią. Wiedzieli, po co tu przyjechali. Wśród nich stał chłopak
mający może 10 lat i szukał kogoś wzrokiem wśród przechodzących naszych setek;
może ojca, może brata... Podchodząc do tej grupki człowiek lękał się ujrzeć
w oczach tych kobiet i dzieci - pogardy. My - pięć setek silnych i zdrowych
mężczyzn, nie reagujących na to że oni zaraz pójdą na śmierć. Człowiek
wewnętrznie się burzył i skręcał w sobie. Lecz nie; przechodząc, z ulgą
stwierdzaliśmy, że w oczach ich tkwiła tylko pogarda dla śmierci.
Wchodząc do
bramy widzieliśmy inną grupkę, stojącą pod murem z podniesionymi rękami, ludzi
odwróconych do przechodzących kolumn tyłem. Tych przed śmiercią czeka jeszcze
dochodzenie, ci pójdą jeszcze na męczarnie w bloku 11 zanim im kat Palitzsch
nie strzeli łaskawie w tył głowy i nie wywiozą potem w wozach ich okrwawionych
trupów do krematorium.
Gdy wchodziliśmy do bramy, tę pierwszą grupkę więźniów wpędzono już do
krematorium. Dla kilkunastu osób żałowano czasami butelki gazu; ogłuszano
uderzeniami kolb i wpychano wpółomdlałych na rozpalony ruszt.
Z naszego
bloku 22, który stał najbliżej krematorium, nieraz słyszeliśmy przytłumione
dzięki ścianom przeraźliwe krzyki i jęki umęczonych, gwałtownie kończonych
ofiar. Nie wszyscy wracali z pracy naszą
drogą. Ci, co nie widzieli twarzy ofiar, szli inną drogą, nigdy nie byli wolni
od myśli: może matka, może ojciec, może żona, może córka... Lecz twarde jest
serce lagrowca. W pól godziny później niektórzy już stali, kupując margarynę lub
tytoń, nie widząc, że stoją tuż obok wielkiej kupy nagich trupów, rzuconych tu
jedne na drugie, "zrobionych" dziś zastrzykiem fenolu. Czasem ktoś
nastąpił butem na martwą, już sztywną nogę, spojrzał: "Patrzcie. Stasio...
No cóż... Dzisiaj jego kolej, moja może w przyszłym tygodniu..."
A jednak
oczy tego małego chłopca, patrzące na nas, szukające kogoś długo mi w nocy nie
dawały spokoju.
Rozbrykanie
w obozie z powodu nastrojów w okresie świątecznym miało jednak znowu dla nas
jedną ciężką historię. Blok 27, będący składem mundurowo-
bieliźnianym
był terenem prac komanda "Bekleidungskammer", składającego się prawie
wyłącznie z Polaków. Komando było dobre - praca pod dachem,
dająca
jeszcze te prerogatywy, że pracownicy zaopatrujący swoich kolegów w bieliznę,
mundury, koce, obuwie bezinteresownie, mieli możność od dobrze sytuowanych
więźniów na stanowiskach blokowych, pracowników rzeźni lub magazynów
żywnościowych za wyświadczone ułatwienia egzystencji w postaci dostarczonych
wymienionych materiałów otrzymywać artykuły żywnościowe. Miejsce więc było
dobre i przy pomocy 76 ulokowaliśmy tam wielu naszych 33) kolegów. Pewne rozluźnienie w obozie
w tym czasie, brak na lagrze Bruna, który siedział zamknięty, spowodowało, że
niektórzy zlekceważyli nieco środki ostrożności.
Koledzy na bloku 27 zrobili wspólny opłatek, przy tym 76 zadeklamował
własny wiersz na patriotyczny temat (Ślązaczka miała dwóch
synów, jeden był w wojsku niemieckim, drugi zaś więźniem
Oświęcimia; podczas ucieczki więźnia drugi syn Ślązaczki, stając na posterunku,
nic o tym nie wiedząc, zastrzelił swego brata). Wiersz był ładnie napisany,
nastrój był miły. Skutek: władze orzekły, że Polakom na 27 bloku za dobrze
się powodzi, a wydział polityczny zrobił z tego, że Polacy na 27 bloku
zorganizowali się. 6 stycznia 1943 roku do bloku 27 w czasie pracy przyszli
esesmani z wydziału politycznego. Zrobili zbiórkę całego komanda. Zapytali, kto
tu jest pułkownikiem. Płk 24 na razie powstrzymał się od odezwania się. Wtedy
Lachmann podszedł do niego i wyciągnął go z szeregu (sprawa była już
rozpracowana przez wydział polityczny).
Potem
zaczęli segregować. Dzielili na trzy grupy. Reichsdeutsche i Volksdeutsche
stanowili jedną grupę, którą zostawili w pracy na bloku. Wszystkich pozostałych
Polaków dzielili na dwie grupy, odstawiając na prawo kilkunastu inteligentów, a
wśród nich płk 24, mjr 150, rtm 162, ppor 163, mec. 142, a na lewo tych, którzy
mogli w oczach esesmanów ujść za nieinteligentów, wśród których znaleźli się
mjr 85, udający gajowego, ppor 156, uczeń, mój siostrzeniec 39. Trzymano ich na
stójce kilkanaście godzin na mrozie. Potem grupę inteligentów wsadzili do
bunkra, nieinteligentów oddali do tzw. "Kiesgrube" imienia Palitzsch.
Pierwszych
badali i dręczyli w bunkrze, chcąc wymusić zeznanie, że byli zorganizowani,
pytając, jaką organizację reprezentują.
Los drugich,
oddanych na wykończenie w pracy na mrozie, też wydawał się przesądzony. Lecz
niektórzy z nich potrafili wykręcić się z tego komanda po paru miesiącach
uciążliwej pracy. Zbyt szybko zrobiła to para przyjaciół: 117 i 156. Pracowali
razem w "Bekleidungskammer", razem mieszkali na 3 bloku, w osobnym
pokoju - magazynie. Obydwom udało się 6 stycznia 1943 roku uniknąć szczęśliwie
zaliczenia do inteligentów, a unikając bunkra, trafili na razie do
"kiesgruby Palitzscha".
Przyjaciel
156 parę miesięcy wcześniej, zaraz po przyjeździe z Warszawy, pytany przeze
mnie jak w Warszawie reagują na ucieczki z Oświęcimia, odpowiedział, że
dwojako: Komenda Główna odznacza orderem Virtuti Militari (może rozumował, że w
ten sposób zachęci mnie do ucieczki?), a społeczeństwo, które nie wie o
zniesieniu odpowiedzialności zbiorowej więźniów, uważa to za egoizm. Teraz, gdy
znalazł się w ciężkiej sytuacji zaczął mnie namawiać do ucieczki z nim, lecz ja
wtedy jeszcze nie miałem takich zamiarów. On niestety, nie doczekał się,
biedak.
Obaj zbyt
szybko kręcili się koło swojej sprawy, zachorowali, a po chorobie znaleźli
sobie inną, lżejszą, pracę. Nie byli jeszcze wytrawnymi lagrowcami. Pewnego dnia,
gdy myślałem, że jeszcze leżą w szpitalu, dowiedziałem się, że obaj zostali
rozstrzelani (16.02.1943 r.). W tym innym komandzie Lachmann zapytał ich, skąd
się tu wzięli; tego dnia już nie żyli.
Wkrótce potem, w marcu, rozstrzelali całą grupę inteligentów, dręczoną
i przesłuchiwaną w bunkrze na temat organizacji, co wyczuwał jeden z kapów,
który był świadkiem niefortunnego "wspólnego opłatka". Nie
powiedzieli nic. Cześć Im, kolegom z pracy.
Po
wyrzuceniu Polaków z "Bekleidungskammer", miejsca te obsadzone
zostały Ukraińcami, którzy jednak jako pracownicy nie odpowiadali esesmanowi,
szefowi komanda i kapowi, więc powoli niektórzy z Polaków znowu zaczęli się tu
wkręcać. Dostawa materiałów z tej dziedziny została przerwana. Inne natomiast dostawy
działały sprawnie. Jak obliczył pdch. 90, z rzeźni na same tylko Święta Bożego
Narodzenia (1942 r.) przeniesiono przez bramę, pomimo ciągłych rewizji, 700 kg
wyrobów masarskich.
Już późną
wiosną zaczęto robić jakieś niezwykłe przygotowania na bloku 10. Usunięto
wszystkich więźniów i część łóżek. Zrobiono na zewnątrz, na oknach kosze z
desek uniemożliwiające wgląd do wewnątrz. Przywożono jakieś instrumenty,
aparaty. Potem wieczorami zjawiać się zaczęli profesorowie niemieccy, studenci.
Kogoś przywozili, pracowali nad czymś nocami, odjeżdżając rano lub pozostając
przez kilka dni.
Spotkany raz
profesor zrobił na mnie odrażające wrażenie. Miał jakieś obmierzłe oczy. Czas jakiś nic nie wiedzieliśmy o tym bloku,
snuto różne przypuszczenia.
Lecz nie obeszli
się bez pomocy flegerów - obozowego szpitala. Na razie chodziło o sprzątanie,
potem o różną pomoc. Wzięli dwóch flegerów i trafili na obydwu z naszej
organizacji. Koledzy wniknęli wreszcie do zamkniętego stale bloku 10. Przez
jakiś czas nic to nam nie dawało, gdyż ich z bloku 10 nie wypuszczano. Któregoś
dnia zjawił się jednak u mnie jeden z nich, 101, straszliwie zdenerwowany i
mówił, że nie wytrzyma długo tam, że przechodzi to już granice jego
wytrzymałości.
Przeprowadzano tam eksperymenty. Lekarze i studenci medycyny robili tam
doświadczenia, mając przecież ogrom materiału ludzkiego, za który przed
nikim nie ponosili żadnej odpowiedzialności. Życie tych królików
doświadczalnych i tak oddane było na pastwę tych zwyrodnialców w obozie - tak
czy inaczej zostaną zamordowani; wszystko jedno jak i gdzie - i tak będzie
popiół.
Więc robiono
najróżniejsze doświadczenia z dziedziny seksualnej. Sterylizacja kobiet i
mężczyzn zabiegiem chirurgicznym. Naświetlanie narządów płciowych obu płci jakimiś
promieniami, które miały likwidować zdolności rozrodcze. Przy tym następne
próby wykazywały, czy wynik był pozytywny, czy nie.
Stosunków
płciowych nie stosowano. Było komando kilku mężczyzn, którzy dostarczać musieli
nasienie, a które natychmiast wstrzykiwano kobietom. Próby wykazywały, że po
kilku miesiącach kobiety poddane naświetlaniu narządów, zachodziły w ciążę
znowu. Wtedy zastosowano promienie znacznie silniejsze, które spaliły organy
kobiet i kilkadziesiąt kobiet zmarło w strasznych męczarniach.
Do eksperymentów używano kobiety wszystkich ras. Z Birkenau przywożono
Polki, Niemki, Żydówki i ostatnio Cyganki. Z Grecji przywieziono kilkadziesiąt
młodych dziewczyn, które zginęły w tych eksperymentach. Wszystkie, nawet po
udanym eksperymencie, likwidowano. Żadna kobieta ani żaden mężczyzna żywi z
bloku 10 nie wyszli.
Pracowano
nad próbami wyprodukowania sztucznego nasienia męskiego, lecz wszelkie próby
dawały wyniki negatywne. Zastrzykiwana sztucznie wyprodukowana jakaś namiastka
nasienia powodowała jakieś zakażenia. Kobiety poddane temu eksperymentowi,
wykańczano następnie fenolem.
Patrząc na
te wszystkie męczarnie kolega 101 doszedł do niezwykłego u starych więźniów
stanu zdenerwowania. Świadkiem tego, co się działo na bloku 10, był również
kolega 57 (obaj żyją i są obecnie na wolności).
Nieraz,
siedząc w Oświęcimiu, będąc w swojej paczce wieczorami, mówiliśmy, że jeśli
ktoś z nas ujdzie stąd z życiem, to chyba cudem tylko, i trudno mu będzie
porozumieć się z ludźmi, którzy normalnie na ziemi przez ten czas żyli. Będą
dla niego niektóre ich sprawy wydawały się zbyt małymi. On przez nich również
nie będzie rozumiany. Lecz jeśli naprawdę ktoś wyjdzie, obowiązkiem jego będzie
ogłosić światu, jak tu ginęli prawdziwi Polacy. Niech też powie, jak tu ginęli
w ogóle ludzie mordowani przez ludzi... Jakże dziwnie to brzmi w
chrześcijańskiej mowie: mordowani przez bliźnich swoich tak jak przed wiekami.
Dlatego też napisałem, że zabrnęliśmy tak bardzo... Lecz właściwie gdzie? Dokąd
brniemy w swym postępie "cywilizacji"?
Przyszła wiadomość naszymi drogami z wydziału politycznego, że
wszystkich Polaków, więźniów, mają gdzieś wywieźć z obawy przed możliwością
jakichś zajść w obozie. Władze uznały, że tak wielkie skupisko Polaków, w
których same przeżycia wywoływały zdeterminowanie, robiąc z nich jednostki
zdecydowane na wszystko, skupione na terenie polskim, mające oparcie w terenie
- jest niebezpieczeństwem.
Jakieś
zrzucenie desantu, zrzucenie broni... Nie leżało to w planach naszych -
aliantów, lub nasi nie mogli tego dojrzeć. Więc dojrzał to wróg.
Zaczęto z
komand wyciągać na razie część Polaków i przyzwyczajać komanda do pracy bez
nich. Polak był zawsze i we wszystkich komandach najlepszym pracownikiem.
Niemcy mówili, że tak dobrym, jak Niemiec, lecz to nie była prawda. Wstyd im
było się przyznać, że był od nich lepszy. Wyciągano z komand rzemieślniczych na razie tych
Polaków, co postępowaniem swoim zdradzali, że fachowcami w rzemiośle swoim
stali się dopiero w obozie. Z pięciu setek w "Bekleidungswerkstätte"
zwolniono z pracy około półtorej setki. Ja, z powodu wyglądu inteligenta,
znalazłem się w tej grupie.
34) Było to 2 lutego 1943 roku. Jakoś
nie zmartwiłem się tym wcale. Wierzyłem, że w tym dniu zwolnienie nie wyjdzie
mi na złe. Nazajutrz pracowałem już w komandzie koszykarzy przyjęty tam
przez swoich przyjaciół. W ogóle zwyczajem obozu było, że stary numer
przyjmowany był do wszystkich komand; był już seniorem w świecie więźniów. Tam
pracowałem tylko jeden dzień, nie na korzyść obozu, bo nauczyłem się robić ze
słomy trepy.
Następnego
dnia miałem już doskonałą pracę w nowo powstałym komandzie
"paczkarnia". Na skutek zezwolenia przysyłania paczek żywnościowych
więźniom, do obozu zaczęto przywozić coraz więcej paczek autami. Władze zaczęły
mieć z tym kłopot. Otrzymywać można było jedną paczkę do 5 kilogramów
tygodniowo. Sądząc, że nie uda się zmniejszyć ilości paczek, zabroniono
przysyłać paczki wielkie, a zezwolono przysyłać bez ograniczenia ilości w
tygodniu paczki małe - do 250 g. Okazało się wtedy, że władze się omyliły.
Codziennie przywożono niezliczoną ilość małych paczuszek. Rodziny, zadowolone,
że mogą przyjść z pomocą bliskim sobie więźniom, zamiast jednej większej paczki
tygodniowo, spieszyły z wysyłaniem paczuszek małych codziennie. Skutek
zarządzenia był dla władz odwrotny. Nawał pracy z wciąganiem do rejestru
ogromnej ilości przesyłek i wydawanie ich więźniom, wymagał całego aparatu,
całego komanda, do którego właśnie się dostałem.
Oddano nam
na trzecim bloku trzy małe sale do dyspozycji. Jedna sala cała była zawalona
paczkami. Sprawność pracy wszelkich komand w obozie wymagała także i tu wysiłku
dla zlikwidowania zaległości, co było również z korzyścią dla więźniów, jeśli
paczki szybko im były dostarczane. Pracowały tu dwie zmiany komanda, po 20
więźniów w każdej. Paczkarnia była czynna przez 24 godziny na dobę. Ja wszedłem
tendencyjnie do zmiany nocnej.
W związku z segregowaniem paczek przez całą dobę musiała równolegle z
nami pracować dzień i noc główna izba pisarska. Gdyż na każdą paczkę pisała
kartkę, posyłając kilka setek kartek co pół godziny do izby pisarskiej, na
których tam zaznaczano, na jakim bloku obecnie znajduje się dany numer
(więzień), ewentualnie stawiano krzyż na znak, że nie żyje. Po powrocie kartek
segregowano paczki, rzucając je na osobno dla każdego bloku zrobione półki,
odrzucając paczki odpowiadające kartkom oznaczonym krzyżem na inną stronę sali
w wielką piramidę. A paczek należnych zmarłym kolegom było bardzo wiele. Prócz
posyłanych więźniom z transportów żydowskich, francuskich, czeskich, które
przeważnie już całe były wykończone, wiele również rodzin polskich słało
paczki, nie wiedząc, że więzień już zginął, gdyż, jak wspomniałem, nie zawsze
było wysyłane zawiadomienie o śmierci, lub wydział polityczny z wysłaniem
ociągał się kilka miesięcy.
Lepsze
paczki więźniów zmarłych, przeważnie z Francji i Czech, zawierające wino i
owoce, esesmani wywozili całymi koszami do swego kasyna. Gorsze paczki szły
przeważnie do naszej kuchni więźniarskiej, gdzie również przywozili z
"kanady" przebrane już przez esesmanów różne artykuły żywnościowe.
Wszystko to wrzucano do kotłów. W
tym okresie jadaliśmy zupy słodkie, pachnące jakby perfumami, znajdując w nich
resztki ciastek, tortów. Pewnego razu na naszej sali znaleźliśmy w zupie
resztkę niezupełnie rozpuszczonego mydła toaletowego. Czasami kucharze
znajdowali na dnie kotła jakiś złoty przedmiot lub wprost monety skrycie
ulokowane przez nieżyjącego już właściciela w kawałku chleba, bułki, ciastka.
W paczkarni
pracownicy z czystym sumieniem zjadali artykuły żywnościowe z paczek kolegów
już zmarłych, przeważnie oddając na blokach chleb i zupę kolegom głodniejszym
od siebie. Ze zjadaniem żywności z paczek zmarłych trzeba było jednak uważać.
Zjadać ją mogli tylko "nadludzie", więźniom to było zabronione pod
karą śmierci. Zrobiona raz rewizja wychodzących z pracy ujawniła w kieszeniach
siedmiu więźniów biały chleb, masło i cukier wzięte z paczek zmarłych. Wszyscy
zostali tego dnia rozstrzelani.
Szefem
paczkarni był esesman, Austriak, jak na esesmana zupełnie możliwy.
Po powrocie
do normy pierwotnej nadsyłania paczek do 5 kg raz na tydzień, paczki szły
różne, czasem całe walizki; szef paczkarni nie kwestionował ich, wszystkie
oddawał właścicielom, rewizje robił pobieżnie, z braku czasu tylko niekiedy
rozcinając sznurki, lecz gdy blokowy, niemiecki drań, rozdając paczki na bloku,
wyjął z paczki żyjącego więźnia garść cukierków, szef paczkarni zrobił meldunek
i blokowego, choć Niemca tego dnia rozstrzelali. Pod tym względem była
sprawiedliwość...
Na dokarmianie kolegów znalazłem inny sposób. Pracowałem w paczkarni w
nocy. Przede mną pod ciepłym piecem siedział dozorujący esesman, który
zawsze około godziny drugiej po północy zasypiał. Za mną leżała wielka kupa
paczek kolegów nieżyjących. Osobno stosik paczek lepszych, przygotowanych
ewentualnie na wywiezienie do kasyna esesmanów. Nosząc, wpisując, przekładając
paczki, brałem niezauważalnie paczkę z tej osobnej sterty i w czasie kiedy
esesman smacznie chrapał, rozwijałem papier, odrywałem adres, przewracałem
papier na drugą stronę, zawijałem paczkę, obwiązywałem, pisałem adres któregoś
z przyjaciół w obozie. Miałem prawo oficjalnie przepakowywać paczki źle
opakowane. Niektóre paczki miały zupełnie zniszczone opakowanie, tym bardziej
się nadawały. Niektórych nie przepakowywałem ze względu na pieczęcie, lecz
wprost naklejałem nowy adres, wypisany na innej kartce papieru. Taka paczka
szła drogą normalną dalej, trafiając na odpowiednią półkę.
Esesman miał
wygodną pracę, gdyż w nocy spał, a w dzień, wolny od zajęć, jeździł rowerem do
żony, która mieszkała gdzieś o 20 kilometrów stąd. Wszyscy więc byli zadowoleni
ze stanu rzeczy. W jedną noc starałem się "wysyłać" osiem paczek, po
dwie paczki na każdy batalion, czasami udawało się mniej, czasami nawet więcej.
Rano
zjawiałem się u przyjaciół, do których adresowałem "zmarłe" paczki i
zapowiadałem, żeby nie robili zdziwionej miny, gdy otrzymają jakąś obcą paczkę.
W związku ze
zmianą mojego komanda, przeniesiono mnie na blok 6. Na bloku i w pracy poznałem
kilku kolegów, których wciągnąłem do naszej organizacji: ppor. 164, ppor. 165 i
plt. 166.
Jeszcze w końcu roku 1942 przywieźli do obozu razem z całym transportem
z Krakowa Olka, ppor. 167. Zawiadomiono mnie wtedy, że jest to bohater z
Montelupich, że udało mu się raz umknąć śmierci dzięki ucieczce z więzienia, że
ma teraz dwa wyroki śmierci, lecz ponieważ jest sprytny i umiał sobie z
esesmanami jakoś dawać radę, udawał doktora, a nawet podobno ich leczył, więc
się jakoś uchował. Ale teraz go przywieźli do Oświęcimia, gdzie na pewno
wykończą. Poznałem go; podobał mi się jego humor. Zaproponowałem mu drogę
wyjścia, którą przygotowywałem dla siebie. Były to kanały. Plan kanałów przyniesiony dla mnie przez
kolegów z biura budowlanego dokładnie objaśniał miejsce, gdzie najlepiej było
wejść do kanałów. Zwykle tak było, że niemieckie władze dopiero wtedy stawały
się mądre, gdy więzień skorzystał z jakiegoś sposobu wyjścia i wtedy już
powtórzenie tej samej drogi ucieczki było prawie niemożliwe. Powiedzenie:
"Mądry Polak po szkodzie" można chyba rozciągnąć i na inne
narodowości.
Oddając Olkowi 167 moją
drogę wyjściową, przekreślałem ją dla siebie, lecz sam teraz jeszcze ciągle się
nie wybierałem, a on miał sprawę ciężką. Mogłem przez niego przesłać
raport, liczyłem, że i dla mnie znajdzie się jakiś szczęśliwy zbieg
okoliczności.
W tymże
czasie zgłosił się do mnie por. 168 z planem wyjścia z komanda, w którym on
pracował. Był tam zastępcą kapa. Kapo zachorował i dlatego on miał większą
swobodę działania. Z komandem własnym wychodził na pomiary kilka kilometrów od
obozu.
Zapoznałem z
nim ppor. 167; plan por. 168 odpowiadał mu bardziej, więc 167 zaczął się
przygotowywać, by w ten sposób opuścić obóz. Przeniósł się jednak zbyt
raptownie z paczkarni do komanda mierników, w którym pracował 168.
W styczniu
1943 roku pewnej nocy siedmiu kolegów wyszło przez kuchnię esesmańską na
wolność. Widząc, że wieszanie złapanych na ucieczce nie odstrasza więźniów od
prób w tym kierunku, władze wpadły na nowy pomysł.
Ogłoszono na wszystkich blokach, że za ucieczkę więźnia będzie
przywieziona do obozu jego rodzina. To uderzyło nas w czułe miejsce. Rodziny
narażać nikt nie chciał.
Pewnego dnia
po powrocie do obozu ujrzeliśmy dwie kobiety - sympatyczną starszą niewiastę i
miłą, młodą - stojące pod słupkiem z tablicą, na której był napis:
"Nierozważny postępek waszego kolegi naraził te dwie kobiety na pobyt w
obozie". Miała to być represja za ucieczkę jednego z kolegów. Byliśmy
czuli na punkcie kobiet. Początkowo obóz klął na drania, co naraził swoją matkę
i narzeczoną, ratując sam swoje życie, lecz potem okazało się, że one
35)miały numery około 30 tysięcy, gdy numer bieżący w
obozie kobiecym był ponad 50 tysięcy. Ustalono, że są to dwie kobiety wzięte z
obozu w Rajsku i postawione u nas pod słupkiem na parę godzin. Koło słupka stał
esesman i uniemożliwiał wszelką rozmowę. W każdym jednak razie pewności, że nie
przywiozą do obozu rodziny, nie było, więc inni koledzy na ucieczkę nie
zdecydowali się.
Koledzy 167 i 168 montowali ucieczkę. Kontakt nawiązany był z Krakowem przez
cywilną ludność. W paru miejscach miały być
przygotowane
ubrania i łączniczki. 167 proponował i mnie wyjście razem z nim. Omawiając ze
168 szerzej ich sposób umknięcia, wywnioskowałem, że plan nie jest dopracowany
w szczegółach. Dwóch esesmanów, co chodzili z nimi na pomiary, a wstępujących
czasami wbrew zakazowi władz obozu do knajpy na wspólną wódkę, mieli więźniowie
spoić i związać. Tu planowano, że jeśli się nie uda ich spoić, to decydują się
na "mokrą robotę". Wtedy w imieniu organizacji zaprotestowałem
kategorycznie. Na taki plan ich wyjścia, mogący narazić na wielkie represje
pozostałych więźniów, organizacja nie mogła się zgodzić. Sztuką było wyjść,
lecz wyjść trzeba było tak, żeby nie spowodować ciężkich skutków dla obozu.
Zaczęli się więc przygotowywać do uśpienia esesmanów luminalem. Sproszkowany,
zdobyty w HKB, dawany w wódce, zastosowany w próbach na kapach, nie dawał
pożądanych rezultatów, gdyż nie rozpuszczał się w wódce i zostawał w szklankach
na dnie, tworząc osad. Mieli więc luminal dawać w cukierkach.
Tymczasem
do Birkenau przywieźli kilkanaście tysięcy Cyganów i ulokowali ich w osobno
odgrodzonym obozie, na razie całymi rodzinami. Potem mężczyzn oddzielono, a
następnie kończono "sposobem oświęcimskim".
Pewnego dnia
koledzy w Rajsku dokonali dowcipnej ucieczki, którą nazwaliśmy "beczką
Diogenesa". W ciemną, wietrzną i dżdżystą noc przez pojedyncze w tym
miejscu ogrodzenie z drutów, przeszło kilkunastu więźniów, rozchylając druty
drągami i wsadzając między nie zwykłą beczkę drewnianą bez dna, w której kiedyś
wozili jedzenie, a która teraz posłużyła za izolację od prądu i przeleźli, jak
koty przez mufkę. Władze znowu piekliły się i wściekały. Tylu niewygodnych
świadków tego, co się działo w Birkenau na wolności. Postanowiły zrobić
wszystko, by zbiegów ująć. Rzucili całe wojsko na poszukiwanie i szukali całe
trzy dni. Obóz został zamknięty, gdyż nie było "postów", żołnierzy
eskortujących kolumny więźniów, idące do pracy. Władze wykorzystały ten czas na
odwszenie obozu, którego dokonały w ciągu trzech dni.
Zbiegiem okoliczności 167 i 168 mieli nazajutrz po "beczce
Diogenesa" umówione z organizacją na zewnątrz przeprowadzenie ucieczki.
Brak jakichkolwiek możliwości wyjścia z obozu uniemożliwił ucieczkę. Lecz to
jeszcze nie wszystko. W komandach szefowie i kapowie obawiali się
rozwścieczonych władz i robili rewizje u więźniów. Rewidowali samą pracę i
stany w ogóle, szukali czegoś, do czego by się inni przyczepić mogli. W
paczkarni szef i kapo zapytali wtedy, co jest z Olkiem 167, który tu pracował,
a teraz go nie ma? Czy jest chory? Pobiegli do izby pisarskiej i stwierdzili,
że Olek jest już w innym bloku i pracuje w innym komandzie, a ponieważ
przeniósł się do innej pracy, i to w polu, bez zawiadomienia i kartki od
"Arbeitsdiensta", a ma sprawę poważną w wydziale politycznym, więc
podciągnęli to pod przygotowanie się do ucieczki i Olka przenieśli za karę do
SK.
Drogę
wyjścia kanałami przygotowywałem już dawno, na wszelki wypadek. Nie była to
jednak łatwa droga. Sieć kanałów pokazana na planie kanalizacyjnym biegła w
różnych kierunkach, lecz składała się przeważnie z rur o przekroju 40-60
centymetrów. Tylko w trzech kierunkach od najwygodniejszego dla mnie włazu,
koło bloku 12, szły odnogi kanałów o przekroju żabim 60 cm w pionie, a 90 cm w
poziomym przecięciu. Próbowałem nawet raz wejść i otworzyć kraty od studzienki,
zamykające wejście do kanału. Lecz nie ja jeden tym się interesowałem. Znali tę
drogę i inni nasi koledzy. Wszedłem w porozumienie z nimi. Byli to: 110 i 118.
Jeszcze było paru innych, co mieli te kanały na oku. Chodziło jedynie o to, kto
się zdecyduje i kto je wykorzysta.
Przed ostatnim Bożym Narodzeniem miała wyjść grupka arbeitsdienstów na
wolność, lecz palił się również do tego i 61, wskazałem mu tę drogę i
ewentualnie może by się paru więźniów w tę świąteczną noc wybrało, gdyż, jak
zwykle, czujność straży jest wtedy zmniejszona. Lecz właśnie w wigilijny
wieczór postawiono nam drugą choinkę tuż koło miejsca, gdzie trzeba było
wyleźć, oświetlono ją rzęsiście i miejsce to również.
Kiedy
później pracowałem już w nocnym komandzie w paczkarni, wejście do studzienki
miałem bardzo blisko. Wtedy w nocy, po przebraniu się w kombinezon robotniczy
na bloku 3, właziłem dwa razy do cuchnących kanałów. W studzience kraty na
zawiasach zamykane były niegdyś u dołu na kłódki, teraz wyłamane, zanurzone w
mule, od góry wyglądały jakby były zamknięte. Od tego miejsca w trzech
kierunkach szła droga tymi szerszymi kanałami.
Jeden kanał
szedł pomiędzy blokami 12 i 13, 22 i 23, załamywał się potem w lewo i szedł
koło kuchni, a dalej za ostatnią wieżyczką koło bloku 21 robił niewielki zwrot
w prawo i wyłaz był aż za torem kolejowym. Kanał ten był bardzo długi, około 80
metrów. Miał wielką zaletę: bezpieczne wyjście, lecz i wadę: straszliwie był
zamulony. Przebyłem tym kanałem zaledwie 60 metrów, żeby zbadać możliwości
poruszania się w nim i zupełnie wyczerpany wylazłem z powrotem. Była idealnie
ciemna noc, a ja byłem cały ubrudzony. Myłem się i zmieniałem bieliznę na 3
bloku. Przyznam się, że na jakiś czas straciłem ochotę.
W drugim kierunku kanał był suchszy i tam posuwać się było znacznie
łatwiej, przy czym był też on znacznie krótszy. Leżał pomiędzy blokami: 4 i
15, 5 i 16, i dalej prosto aż do 10 i 21, i dalej też prosto. Szedł w górę,
coraz mniej w nim było spływających z bloków nieczystości i wody. Lecz wyjście
z niego było o dwa metry za wieżyczką "posta". Płytę zakrywającą
wyjście na zewnątrz za płotem, nawet przygotowaną przez przyjaciół w dzień za
obozem, koło dołu ze żwirem, trudno było podnieść w nocy bez szmeru pod tuż
stojącym żołnierzem na wieży.
Pozostawał
trzeci kierunek - najkrótszy, ok. 40 m, był przedłużeniem poprzedniego. Było tu
najwięcej wody. Szedł pomiędzy blokami 1 i 12 i wychodził za druty, idąc
pomiędzy komendanturą i nowo postawionym budynkiem. Wyjście było na szosie,
dość widoczne, szczególnie z głównej wartowni pod światło. Tu właśnie postawili
nam kiedyś choinkę. Lecz teraz choinki już nie postawią.
Była jeszcze
pod ziemią tzw. "łódź podwodna" ze stałą obsadą, lecz w moich planach
nie mogłem jej brać pod uwagę. Ostatecznie mógłbym już ryzykować wyjście, lecz
ciągle uważałem, że opuszczenie obozu jest dla mnie wciąż nieaktualne.
Pewnego wieczoru doszliśmy do wniosku, że prowadzono z nami wojnę
regularną. Zazwyczaj mieliśmy wiadomości z wydziału politycznego, z
komendantury, z rewiru, które przynosili esesmani, na dwóch stołkach siedzący i
przekazywali je przez Volksdeutschów czy Reichsdeutschów pracujących u nas.
Niektórzy z esesmanów byli niegdyś podoficerami wojska polskiego, którzy
wyraźnie chcieli nam dać do zrozumienia, że w razie czego pójdą z nami i dadzą
nam nawet klucze od magazynów broni. Jakkolwiek kluczy od nich nie
potrzebowaliśmy, bo już wszystkie zrobione były w ślusarni przez naszych
kolegów, to takie typy ludzi dwulicowych i nieprzyjemnych, przydawały nam się
nieraz, często uprzedzając nas o posunięciach władz, zawsze sprawdzającymi się
wiadomościami.
Widocznie
Grabner nie miał już do własnego otoczenia zaufania i starając się o zachowanie
zupełnej dyskrecji do ostatniego momentu trzymał decyzję i listę kandydatów na
wyjazd w tajemnicy. Dzielił się decyzjami z Palitzschem.
7 marca 1943 roku zarządzono zakaz opuszczania bloków. Przysłano listy
na bloki i drzwi zamknięto na klucz. Na blokach zaczęto wywoływać numery
więźniów, wyłącznie Polaków, każąc im się szykować do transportu. Wywoływano
numery tylko tych, co mieli sprawy zakończone i do których wydział polityczny
nie miał już pretensji. Transporty miały odejść do innych obozów, ponoć o wiele
lepszych od Oświęcimia. Poufnie dowiedzieliśmy się, że pierwsze transporty
pójdą do lepszych obozów, a następne do coraz gorszych.
Na salach
zapanował nastrój najróżniejszy. Jedni byli radzi, że jadą do lepszych obozów i
że ich nie rozstrzelają tutaj, inni martwili się, że nie jadą, a więc jeszcze
sprawy ich nie są zakończone i mogą zostać rozstrzelani. Jeszcze inni byli
bardzo niezadowoleni z wyjazdu, bo tu już zdobyli po ciężkich latach
pracy dobre
stanowisko, a tam znowu się będzie "zugangiem" i znowu twarda
selekcja, a nie wiadomo czy się jeszcze raz uda. Przeważało jednak zdanie, że
jechać warto, bo nigdzie na pewno nie będzie takiego piekła, jak tutaj. Poza
tym - nie pytano o zdanie. Gdyby to było w dzień i bloki były otwarte, można by
było coś kombinować. Kto chciał zostać, może by mógł zachorować - lecz w nocy
nic nie można było zrobić.
36) Ja byłem wyczytany od razu
pierwszej nocy z 7 na 8 marca. Kazano nam zabrać nasze rzeczy i przenieść się
na blok 12, na ten cel
zupełnie opróżniony, więc tam powędrowaliśmy z rzeczami. Zajęto również blok
19, gdyż wyczytywano numery przez trzy wieczory (7, 8, 9 marca) i było nas
około 6 tysięcy. Na blokach 12 i 19 zamknięci byliśmy także na klucz i
porozumiewać się można było tylko przez okna.
Przychodził
dr. 2 na klatkę schodową i przez szybę w drzwiach dawał znaki, że jeśli bym
decydował się zostać, musiałbym zachorować. Wziąwszy pod
uwagę pracę
konspiracyjną i pozycję w świecie pracy więźniów - było nad czym rozmyślać. 10
marca wyciągnęli nas w piątkach, kolumnami, na alejkę czerwoną już o szóstej
rano. Tu odbywał się przegląd stanu zdrowia więźniów, których wyznaczył wydział
polityczny na transport, przez komisję złożoną z lekarzy wojskowych, Niemców.
Stałem w
pobliżu płk. 11 i Kazia 39. Mózg mój pracował gorączkowo, robiąc zestawienia,
kto jedzie, a kto zostaje. Jechała zgrana, swoja paczka kolegów, z którymi się
pracowało. Raczej skłaniałem się, by jechać z nimi.
Komisja
lekarska podziwiała stan zdrowotny, doskonale rozwiniętych fizycznie i na ogół
prawie dobrze odżywionych więźniów - Polaków (za wyjątkiem nowo przybyłych
zugangów), kiwając głowami i mówiąc: jak oni się tu tacy uchowali... Poza
paczkami i "kanadą" była to w pewnym procencie zasługa organizacji,
tu było widać rezultaty.
Lecz moim zadaniem była ciągłość pracy tutaj. Z kim jednak bym został?
Zacząłem z niektórymi omawiać tę sprawę. Płk. 11 i Kazio 39 cieszyli się,
że jadą. Przeznaczeni byli do Buchenwaldu, podobno jednego z lepszych obozów.
Przyjaciel mój, płk. 11 był zdania, że moim obowiązkiem jest, mimo wszystko
pozostać nadal w tym piekle. Miałem wiele czasu na przemyślenia. Badanie
posuwało się bardzo wolno. Staliśmy przez cały dzień i część nocy. Do nas, z
płk. 11 i ppor. 61 kolejka doszła około drugiej w nocy. Już znacznie wcześniej
zdecydowałem się próbować pozostać w Oświęcimiu. Przez kolegę 169, który miał
możliwość poruszania się, dostałem z HKB pas na rupturę, której wcale nie
miałem. O drugiej w nocy komisja była już zmęczona. Płk. 11, starszy ode mnie o
kilkanaście lat i w porównaniu ze mną chudzielec, został jednak przez komisję
uznany za zdolnego do robót i na transport zaliczony. Lecz gdy ja stanąłem nago
przed komisją, z nałożonym pasem na fikcyjną rupturę, lekarze zamachali rękami
i powiedzieli: "Weg! Takich nam nie potrzeba!", i do transportu mnie
nie przyjęto.
Odmaszerowałem
na blok 12 i po zameldowaniu się tam z kartką zwolnienia z transportu, zaraz
potem wróciłem na blok 6, na własne łóżko, a nazajutrz do normalnej pracy w
paczkarni.
11 marca po
odrzuceniu niezdolnych do pracy lub takich, co za niezdolnych starali się
uchodzić, wywieźli zdrowych Polaków - 5 tysięcy z jakimś małym dodatkiem.
Ponieważ do paczkarni przysyłali
nam z głównej izby pisarskiej dokładną listę z numerami więźniów wywiezionych,
celem wysyłania nadchodzących dla nich paczek żywnościowych, toteż
dokładnie stwierdziliśmy, że tych pięć tysięcy kolegów-Polaków pojechało w
pięciu różnych kierunkach, mniej więcej po tysiąc do każdego z wymienionych
obozów: Buchenwald, Neuengamme, Flossenburg, Gross-Rosen, Sachsenhausen.
Zasadniczy
trzon góry organizacyjnej potrafił od transportu się wykręcić, więc
pracowaliśmy dalej.
W tydzień
później, w pierwszą niedzielę, doznaliśmy znowu zaskoczenia. Żeby uniknąć nawału
pracy w trybie przyspieszonym przed samym wysyłaniem transportów, postanowiono
zrobić to spokojnie przedtem. Na wszystkich blokach w całym obozie pozostali
jeszcze Polacy musieli w tym dniu stanąć przed komisją lekarską, która stawiała
przy numerze danego więźnia na stałe literę "A" lub "U",
oznaczającą kategorię jego stanu zdrowia - zdolny lub niezdolny do pracy.
Zaskoczeniem było dlatego, że wykluczało wszelkie dotychczasowe możliwości
lawirowania.
Namyślałem
się, co robić z sobą. Dostać "A" - znaczy jechać pierwszym następnym
transportem i to do obozów gorszych, gdyż do tych lepszych nie pojechałem.
Dostać kategorię "U" - to, chociaż mówiono, że chorych wyślą do
Dachau, gdzie będą mieli lepsze warunki w szpitalach, ja jednak, znając ówczesne
władze obozowe, sądziłem że z taką literą można raczej przejść przez gaz i
komin. Musiałem znaleźć jakieś wyjście. W każdym razie zdecydowałem nie wkładać
pasa. Komisja lekarzy, przed którą stanąłem, bez szczegółowego oglądania
odprawiła mnie, w rejestrze stawiając przy moim numerze literę "A".
Wyglądałem dobrze. Lekarze wojskowi, Niemcy, patrząc na doskonale
rozwinięte ciała Polaków i tym razem dziwili się, mówiąc głośno: "Co
za regiment można by z nich wystawić". Teraz, będąc materiałem na wywózkę,
musiałem coś poczynić ze swoją osobą, no i nie jechać do "obozów
gorszych". Esesmani szefowie komand, odpowiedzialni za jakiś dział pracy
bardzo chętnie reklamowali Polaków-fachowców. Zawsze woleli pracować z
Polakami, którzy byli najlepszymi pracownikami. Ze względu jednak na
zarządzenia władz w tym okresie, nie mogli tego w szerszym zakresie czynić.
Trudno również było być fachowcem w paczkarni. Lecz jakoś się udało przez dr. 2
i kolegę 149, że zostałem wyreklamowany przez szefa paczkarni, w liczbie ogólnej
pięciu reklamowanych, jako niezbędny pracownik. I nie zostałem wcielony do
nowego transportu, który odszedł w dwóch rzutach (11 i 12 kwietnia 1943 r.) -
obydwa do Mauthausen. Wywieźli wtedy 2,5 tysiąca Polaków. Razem więc w marcu i
kwietniu tego roku wywieźli 7,5 tysiąca zdrowych Polaków.
Wtedy
zdecydowałem, że dalsze siedzenie moje tutaj jest już zbyt dla mnie
niebezpieczne i niełatwe. Po przeszło 2,5 latach trzeba by zaczynać pracę
"wiązania" od nowa, z nowymi ludźmi. 13 kwietnia przed południem
poszedłem do piwnicy bloku 17, gdzie w osobnym pokoiku pracował kpt. 159 z
Komendy z Warszawy, którego sylwetkę znałem, bo pokazywany był mi nieraz przez
rozstrzelanego ppor. Staśka 156 i mjr. 85, a z którym dotychczas nie miałem
rozmowy ze względu na oddanie go pod opiekę naszemu członkowi 138. Odbyłem z
nim pierwszą rozmowę. Powiedziałem: "Siedzę tu dwa lata i siedem miesięcy.
Prowadziłem tu robotę. Ostatnio nie dostawałem żadnych dyspozycji. Obecnie
Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by było
zaczynać od początku. Uważam, że dalsze siedzenie moje tutaj nie ma sensu. I
dlatego wychodzę."
Kpt. 159
spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział: "No tak, rozumiem pana, lecz czy
można kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia?"
Odpowiedziałem: "Można".
Od tej pory cały mój wysiłek skierowany był na wyszukanie
najwłaściwszej drogi wyjścia. Następnie rozmawiałem z mjr. 85, który wtedy
był w szpitalu u dr. 2 jako niby-chory, odpoczywał tam i w ten sposób uniknął transportów,
gdyż chorych na razie nie brano. Kategorię miał jednak "A". Udało mi
się go, jeszcze przed wyjściem urządzić w pracy w paczkarni. Przyszedłem do
niego jako do znającego dobrze teren wokół Oświęcimia z pytaniem, gdzie by on
poszedł i jaki mi radzi kierunek. Zygmunt spojrzał na mnie z niedowierzaniem i
powiedział: "Gdyby to kto inny mówił, myślałbym że kpi ze mnie, ale że to
ty, to wierzę, że wychodzisz. Ja bym szedł na Trzebinię, Chrzanów."
Pokazałem mu wyjętą z zanadrza mapę terenu Oświęcimia (skala 1:100000),
otrzymaną od 76. Ja miałem zamiar iść na Kęty. Pożegnaliśmy się serdecznie.
Powierzyłem jemu, Bohdanowi, troskę o całość w razie akcji.
Poszedłem do
przyjaciela 59 i jemu powierzyłem stronę organizacyjną całości w oparciu też o
dzielnego, naturalnego w podejściu płk. 121, który był oficjalnym kierownikiem
całości i przyjacielem 59.
Teraz już należało wyjść... i to naprawdę. Jest zawsze pewna różnica
pomiędzy powiedzeniem, że się zrobi a samym dokonaniem tego. Dawno już, przed laty, pracowałem nad tym
żeby te dwie rzeczy spajać w jedną całość. Lecz przede wszystkim byłem
wierzącym i wierzyłem, że jak Bóg zechce pomóc, to wyjdę na pewno. Był
jeszcze jeden powód, który decyzję moją przyspieszył. Dowiedziałem się przez
dr. 2 od zugangów, którzy przyjechali z Pawiaka, że 161, który uciekł razem z
arbeitsdienstami z Oświęcimia, złapany został w Warszawie i więziony jest na
Pawiaku. Nie mając do
tego
człowieka zaufania (i z powodu plotek co do jego przeszłości i z powodu
zbieranego tu bez skrupułów złota w postaci koronek na zębach zmarłych, jak i z
powodu historii z "dyplomami", które namalował za pracę w organizacji
płk. 121 i 59) brałem pod uwagę, że on, ratując własne życie, może pójść na
pracę dla Niemców i zacząć opowiadać o tym, co podejrzał w obozie. Na ten temat
rozmawiałem z dr. 2, z kolegą 59 i z kolegą 106, byłem zdania, że ci, o
37) których wiedział, że są w organizacji (sama góra)
muszą stąd wyjść.
Jeszcze w połowie marca koleżka mój z pracy i przyjaciel 164 zawiadomił
mnie, że jeden z naszych kolegów, którego znałem z widzenia, Jasiek 170, ma
zamiar wyjść z obozu, więc jeśli mam przesłać raport, to można przez niego.
Poznałem Jaśka i od razu mi się spodobał. Podobała mi się jego zawsze
uśmiechnięta gęba, szerokie bary i bezpośrednia szczerość. Słowem -
pierwszorzędny kompan. Opowiedziałem mu o możliwościach kanałowych jako o
wyjściu ostatecznym i spytałem, jakby sam to zrobił. Odpowiedział, że jeżdżąc z
rolwagą po chleb do miasteczka, do piekarni, nieraz widział rowery piekarzy
stojące obok piekarni. - Jak się nie da inaczej, to się siąść na rower i
pojechać "na wariata".
Odradzałem.
Po jakimś czasie przyszedł do mnie z wiadomością, że gdyby udało się dostać do
piekarni, to tam są ogromne, ciężkie i okute drzwi, które dałoby się otworzyć,
gdyż składają się z dwóch połówek. Żeby się przyjrzeć tym drzwiom lepiej
przeniósł się za zezwoleniem kapa własnego komanda
("Brotabladung-kommando") na kilka dni do piekarni, niby pod
pretekstem najedzenia się chleba. Jasiek ważył wtedy wprawdzie 96 kg, lecz kapo
lubił go jako starego i wesołego pracownika.
Był koniec marca. Po pięciu dniach pobytu w piekarni Jasiek wrócił
zrezygnowany. Praca w piekarni jest bardzo ciężka. Przez 5 dni wypocił 6 kg
własnej wagi i ważył tylko 90 kg. Ale co gorsza, spostrzegł, że drzwi się nie
da otworzyć. Potężny zamek, umieszczony w jednej połowie drzwi, wchodzący przy
zamykaniu kluczem sztabą w drugą połowę może by nam nie przeszkodził, gdyby
rygle zasuwy u obu części drzwi (razem 4) odsunąć; lecz był jeszcze zaczep
umieszczony z zewnątrz, który przy zamknięciu drzwi zaczepiał obie połowy.
Ciężka praca i ten zaczep zniechęciły Jasia. Więc przez jakiś czas o piekarni
nie mówiliśmy, przenosząc nasze zainteresowanie na kanały.
W tym czasie
w obozie wprowadzono dwie innowacje. W pierwszych latach mieliśmy dziennie trzy
apele. Obok innych brutalnych i prymitywnych sposobów wykańczania, były apele z
przedłużanymi stójkami - jeden ze sposobów cichego wykańczania. Potem zaszła zmiana
w sposobach mordowania na bardziej "kulturalne"... gdy dziennie
kończono gazem i fenolem tysiące, a później liczba przywożonych transportów do
gazu doszła do 8 tysięcy ludzi dziennie. W tym postępie "kultury",
odrzucając kończenie kijem, zdecydowano, że śmiesznym już jest ciche kończenie
na stójkach apelowych, nikłe w skutkach w porównaniu z równie cichym kończeniem
gazem, i w roku 1942 skasowano apel południowy. Od tego czasu obóz miał dwa
apele. W niedzielę, jak dotychczas, apel był jeden - o 10.30.
Teraz, wiosną 1943 roku innowacją było skasowanie jeszcze jednego apelu
- porannego i wprowadzenie dla więźniów cywilnych ubrań, których po
zagazowanych były setki tysięcy. Cywilne ubrania z malowanymi lampasami wzdłuż
pleców i w pasie na marynarce oraz na spodniach olejną farbą czerwoną miał
prawo nosić więzień, który pracował wewnątrz obozu, w obrębie drutów. Wszyscy,
co pracowali na zewnątrz i wychodzili poza ogrodzenie - z wyjątkiem kapów i
unterkapów - nie mieli prawa nosić cywilnych ubrań.
W każdym
razie między teraz a niegdyś była ogromna różnica. Teraz koledzy spali na
łóżkach (pryczach). Okrywali się puszystymi kocami, pochodzącymi z
"kanady" po zagazowanych transportach z Holandii. Ci, co pozostawali
w obozie, rano wkładali doskonałe z wełny cywilne ubrania, oszpecone nieco
jaskrawymi lampasami i szli do pracy, jak urzędnicy do biura, bez stania na
apelu. Obiadowa przerwa też nie była zakłócona żadnym apelem lub stójką. Był
jeden tylko apel wieczorny, który już w tych czasach nie był uciążliwy. Nie
staliśmy długo, nawet w dniu stwierdzenia, że trzech kolegów uciekło z rewiru -
stójki żadnej nie było. Szukano tylko skrupulatnie zbiegów, nie chcąc tych
świadków mieć na wolności.
Starano się usilnie, by straszną opinię o Oświęcimiu, która się na
zewnątrz już przedostała, zmienić radykalnie na lepszą. Ogłoszono wtedy, że
obóz z koncentraku przemianowany będzie na Arbeitslager, w każdym razie nie
widziało się już żadnego bicia. Tak było przynajmniej u nas - w obozie macierzystym.
Porównywałem
wtedy obrazki obozowe z roku 1940 na 1941 rok, gdy esesman w obecności nas
kilkunastu wpadł nagle w szał i zamordował dwóch więźniów, a potem zwrócił się
do nas, widząc wzrok wbity w siebie, jakby raptem potrzebował się usprawiedliwić,
wyrzucił z siebie szybko: "Das ist ein Vernichtungslager!" Teraz
starano się wszystkimi sposobami zatrzeć wszelkie ślady bodaj w pamięci
ludzkiej, że mogło tak kiedyś być. Ciekawe, jak zdołają wymazać z pamięci:
pracę komór gazowych i sześciu już krematoriów.
Nic się nie
zmieniło w stosunku do złapanych na nieudanej ucieczce. Znowu powiesili dwóch
na placu ku odstraszeniu ich przyszłych naśladowców. Spojrzeliśmy wtedy z
Jasiem na siebie i powiedzieliśmy sobie wzrokiem: "No cóż? Obie strony
będą próbować. My będziemy próbować wyjść, a oni niech próbują łapać."
Gdy Jasiek już nieco odpoczął po kilkudniowej pracy w piekarni,
zapytałem go, czy by się nie dało tego cholernego zaczepu usunąć z drzwi?
Jasiek wyjaśnił, że ostatecznie dałoby się, bo jest przytwierdzony śrubą o
mutrze zakręcanej na drzwi od strony wewnętrznej. W następnych dniach Jasiek,
wożąc chleb z piekarni, zrobił w świeżym chlebie odcisk mutry i klucza od
kłódki , którą było zamknięte okno w piekarni, w hali, gdzie składano wypieczony
chleb. Według tego odcisku klucz na mutrę robił znajomy Jaśka, ślusarz na
"Industriehof I". Klucz do kłódki robił w tejże ślusarni były mój
współpracownik w TAP w Warszawie, chor. 28. Oba klucze były w ciągu doby
gotowe. Jaśkowi udało się ostrożnie sprawdzić, czy pasują. Klucz od kłódki był
zrobiony na wszelki wypadek, gdyż okno otworzyć nieznacznie, jak Jasiek mówił,
było prawie niemożliwe.
Lecz od
zrobienia kluczy do wyjścia było jeszcze bardzo daleko.
Na
drodze do ucieczki był to zaledwie mały krok. Przede wszystkim obydwaj
musielibyśmy znaleźć się w piekarni i co do mnie, mogłem się tam zjawić
tylko na moment, gdyż zorientowaliby się od razu, że nie jestem fachowcem, a
praca jucznego zwierzęcia dla przenoszenia worków z mąką była obsadzona i
zazdrośnie strzeżona przez tych, co tam udawali piekarzy. Poza tym czas pobytu
w piekarni, gdybym się tam dostał, musiałby być bardzo krótki, gdyż nie mogłoby
to wyjść na jaw wobec władz paczkarni, gdzie dopiero niedawno uznany zostałem za
nieodzownie potrzebnego i reklamowany. Samowolna zaś zmiana komanda nasuwała
władzom myśl o montowaniu ucieczki, szczególnie przeniesienie się z tak dobrego
komanda; w ten sposób szybko można się było znaleźć w SK, jak było z Olkiem
167.
Po chwilach
rozmyślań nad przeszkodami do zwalczenia w drodze przez piekarnię, myślą
przenosiłem się do drogi kanałami, która jednak również miała trudne do
przyjęcia punkty... I znowu myślą wracałem do piekarni. Aż wreszcie stanowczo
zdecydowaliśmy z Jaśkiem iść przez piekarnię. Zlikwidować istniejące
przeszkody, przy tym zrobić wszystko, by trafić tam do nocnej zmiany i - jeśli
chodzi o mnie - tylko na jedną noc. Należało więc tylko to wykonać.
Nic nie
mówiąc na razie, nawet Jaśkowi, poszedłem do 92, którego kolega, po Mietku, był
teraz "Arbeistdienstem". Przez niego, nie mówiąc o dalszym celu tego
posunięcia, załatwiłem sprawę przeniesienia Jasia do piekarni mówiąc, że jest
on właściwie z zawodu piekarzem i tuła się po różnych komandach nie wiadomo
dlaczego, co nawet nie wypada, bo to taki stary numer.
Nazajutrz Jasiek przybiegł do mnie z wiadomością, że nie wie, jakim
sposobem, dostał kartkę do piekarni, że kapo martwi się jego odejściem i
był niezadowolony, ale jakoś pogodził się z losem. Opowiedziałem, skąd kartka
się wzięła i Jasiek poszedł do piekarni na stałe. Po paru dniach był
"starym" piekarzem. Kapo piekarni, Czech, któremu Jasiek zaimponował
humorem i siłą, zrobił z niego swego zastępcę, unterkapo, i z przyjemnością
zgodził się na to, że sam będzie chodził w dzień, a Jasiek w nocy.
Mieliśmy do
Świąt Wielkanocy zaledwie kilka dni... Postanowiliśmy korzystać ze świąt jak z
okresu, w którym wśród esesmanów, kapów i wszelkich władz obozu pod wpływem
wódki panowało swego rodzaju rozluźnienie i mniejsza czujność. Kiedyś za wódkę,
którą było czuć od któregoś z kapów, nieraz
Fritzsch lub
Aumeier sadzali ich do bunkra, lecz czasy się zmieniły. I teraz oficjalnie pić
wódki nie można było pod karą bunkra, lecz tak samo pod karą nie tylko bunkra,
ale i SK, nie wolno było mieć stosunków z kobietami, a jednak i pod tym
względem było rozluźnienie.
Nie
tylko esesmani ale i więźniowie mieli stosunki z Niemkami w mundurach SS, które
tu były władzą dla kobiecego obozu, a rekrutowały
38) się nieraz z kobiet ulicznych i więźniowie w
przemarszu z pracy w kolumnie znacząco porozumiewali się ze spotykanymi
esesmankami. Jakiś procent spotykających się czasami wpadał i wielu więźniów,
przeważnie kapów lub blokowych, siedziało w bunkrze, unikając SK tylko ze
względu na markę, jaką mieli u władz. Między innymi za podobne wykroczenia
siedział w bunkrze blokowy 171. Więźniowie teraz wobec osłabnięcia rygorów w
obozie, nawiązali kontakty na stałe z kobietami. Potworzyły się pary i całe
romantyczne historie. Esesmani też nie byli wolni od tego rodzaju wykroczeń. Od
kilku już miesięcy widziało się niespotykany niegdyś obrazek, jak z bunkra
naszego, z 11 bloku, wyprowadzano esesmanów, bez pasów, na półgodziny spacer
dwa razy dziennie. Esesmanów zamkniętych za stosunki z kobietami.
Zasadniczo
za takie wykroczenie jak stosunek z kobietą należącą do rasy
"podludzi" groziła esesmanom kara o wiele większa - karny obóz
specjalnie dla esesmanów, do którego trafił za stosunek z Żydóweczką, Katti,
sam Palitzsch, skazany na wiele lat. Lecz to sprawa znacznie późniejsza. Na
razie stosowano łagodniejszą karę bunkra lub w ogóle uchodziło to im bezkarnie.
Bo tu
również była konspiracja i wybieranie kobiet w Rajsku przez esesmanów było
ściśle ukrywane w ich własnym kółku. Na dodatek komendant też miał grzeszki
na sumieniu. Opanowała go "gorączka złota". Ostrożnie bardzo
kombinując z Erikiem w garbarni, zbierał złoto, drogie kamienie i wartościowe
przedmioty i w razie ostrzejszej kary mógł się obawiać zemsty ukaranego
esesmana w postaci meldunku na siebie. Starał się więc wykroczeń podkomendnych
swoich prawie nie widzieć.
Natomiast
"gorączka złota" ujawniona u więźnia zawsze kończyła się jego
śmiercią, gdyż po dochodzeniu w bunkrze i rewizji w miejscach wskazanych przez
więźnia, esesmani zwykle kończyli go, żeby się pozbyć świadka tego, ile złota
mu zabrali. Tu ginęli wszyscy, bez różnicy narodowości. Tak również zginęło
dwóch drani, Niemców, blokowy 22 bloku i kapo Walter.
W
drogę do domu chciał wybrać się z nami ppor. 164, lecz ze względu na obawę o
najbliższych zrezygnował. Dał nam adres rodziny w miejscowości Z. Pisał,
uprzedzając dyskretnie, o odwiedzinach kogoś od niego i dał nam umówione hasło
do swoich i kontakt do organizacji w miejscowości Z. W paczkarni przeniosłem się z nocnej na
dzienną zmianę. Wielkanoc przypadała 25 kwietnia. Pogoda była piękna,
słoneczna. Jak zawsze wiosną, gdy wystrzelała z ziemi w górę trawa i pączki na
drzewach zamieniały się w listki i kwiaty, najbardziej pragnęło się wyjść na
wolność.
W Wielką
Sobotę, 24 kwietnia, w paczkarni od rana skarżyłem się na ból głowy. Któż to
wiedział, że boleć nie umiała? Po południu nie poszedłem do pracy. W bloku
skarżyłem się również na ból stawów i łydek. Blokowy, spokojny dosyć Niemiec,
zawsze grzeczny wobec pracowników paczkarni, słysząc, co wystarczająco głośno
przy nim mówiłem sztubowemu o charakterystycznych bólach, powiedział z
niepokojem: "Du hast Fleckfieber. Geh schnell zum Krankenbau!" Udałem
niechęć do szpitala i, niby ociągając się, poszedłem. W rejonie szpitala
znalazłem Edka 57. Powiedziałem mu, że muszę znaleźć się dziś jeszcze w
szpitalu, najlepiej na bloku tyfusowym (on był tam magazynierem) pod warunkiem,
że ułatwi mi nieformalne wejście tam (przyjęcie) i wyjście z bloku za parę dni.
Edek mało się namyślał; w czasie roboty szedł zawsze na całego.
Po południu
w Wielką Sobotę ambulans już nie kursował. Edek sam załatwił wszelkie
formalności związane z przyjęciem mnie drogą przez ambulans (na 28 bloku) na
blok tyfusowy i korzystając nadal z braku obsługi sam mnie wprowadził jako
chorego. Tu omijając zwykłą drogę, kąpiel i odebranie rzeczy chorego, umieścił
w osobnym pokoiku na parterze, gdzie rozebrałem się, zostawiając rzeczy pod
opieką wskazanego mi przez Edka kolegi. Następnie zaprowadził mnie do sali
chorych na parterze, której komendantem był 172. Znaleziono mi łóżko i Edek
oddał mnie pod opiekę 172, który mnie pamiętał z czasów choroby mojej, tyfusu.
Teraz sądził, że to nawrót tyfusu, lecz że na chorego w ogóle nie wyglądałem,
kiwał głową i nie pytał dyskretnie ani Edka, ani mnie o nic. Edka pożegnałem
wdzięcznym uściskiem ręki i oświadczeniem, że pojutrze rano muszę wyjść.
W niedzielę, w pierwszy dzień świąt, piekarnia nie funkcjonowała, ale w
poniedziałek zaczynała pracę. Należało więc wyjść i usiłować przystąpić do
pracy w dzień jej rozpoczęcia, wtedy zjawienie się moje będzie (moment
psychologiczny) mniej raziło i nie będzie podejrzane dla orientujących się, że
w czasie świąt zaszła jakaś zmiana w obsadzie piekarni.
W nocy z
soboty na niedzielę spałem na sali bloku 20 i śniłem niezwykły sen: wpadam do
jakiejś szopy, gdzie stoi piękny koń; gdybym nie był kawalerzystą i nie znał
maści, powiedziałbym koloru białego jak mleko. Szybko wrzucam siodło na tańczącego
na uwięzi konia, ktoś przynosi mi biegiem derkę, podciągam popręgi zębami
(zwyczaj mój z lat 1919/20), wskakuję na siodło i wyjeżdżam z szopy. A do konia
już bardzo tęskniłem...
Niedziela,
Wielkanoc. Leżę w łóżku nadal na bloku 20. Od czasu do czasu wpada Edek, by się
dowiedzieć, czy mi czego nie trzeba. Po południu zdecydowałem się na pewną
rozmowę z Edkiem. Edek, przywieziony tu jako młody chłopiec, po dwóch latach
bytności w Oświęcimiu, dobiegał dwudziestki. Złapano go z pistoletem w
kieszeni. Sądził, że mogą go już z Oświęcimia nie wypuścić. Nieraz mówił mi:
"Panie Tomku, na pana tylko liczę..."
Więc po południu w niedzielę powiedziałem mu: "Edek, co tu dużo
gadać, ja wychodzę z obozu. Ponieważ ty mnie do HKB, omijając formalności,
wprowadziłeś i masz mnie jutro ze szpitala wyrzucić, znowu bardzo nieformalnie
rzecz załatwiając, bo bez kwarantanny i wbrew przepisom nie na blok 6, z
którego przyszedłem, a na blok 15, więc po mojej ucieczce, kogo wezmą za łeb?
Ciebie. Proponuję ci więc iść ze mną."
Edek
namyślał się zaledwie parę minut. Na razie nie pytał nawet jaką drogą.
Zdecydował, że idziemy razem.
Gdy Jasiek
wkrótce po tym podszedł pod okno i mówił mi, że jutro rano muszę wyjść i być na
bloku 15, powiedziałem mu, że wszystko pięknie, ale ja nie sam wyjdę, tylko z
Edkiem. Janek złapał się za głowę, lecz po chwili, gdy dowiedział się, że Edek
to chłopak morowy, wrócił do swej zawsze wesołej miny i powiedział: "No, i
cóż tu zrobić?"
Tego
wieczora Edek zrobił awanturę blokowemu, że tu nie ma miejsca dla Polaków, że
nie chce tu dłużej być i jutro wychodzi na obóz. Blokowy, Niemiec, lubił Edka i
zaczął go uspokajać, mówiąc, że nie widzi żadnej potrzeby, by porzucał dobre
stanowisko magazyniera i w ogóle go nie puści, bo i po co ma się poniewierać
gdzieś w pracy, gdy tu ma mało roboty, a jedzenia, ile chce. Edek jednak nie
dał się przekonać. Twierdził ciągle, że nie zostanie, bo jako Polak jest
poniewierany. Wreszcie blokowy się zniecierpliwił i powiedział: "A to już
idź wariacie jeden, gdzie chcesz!"
Echo tego
doszło do sali, gdzie leżałem. W krótkim czasie do 172 przybiegali sztubowi i
flegerzy z całego bloku i pytali jeden drugiego, co się z Edkiem stało, że
porzuca taką dobrą posadę. Ponieważ widziano, że Edek do mnie przychodził, więc
pytano, czy mi nie mówił, dlaczego odchodzi z bloku. Powiedziałem, że - wiadomo
- młody, nierozważny jeszcze.
Noc z
niedzieli na poniedziałek spędziłem na tym samym łóżku i znowu śniłem o
koniach. Śniłem, że wóz, na którym siedziało kilku z nas, kolegów, zaprzężony
był w parę koni, lecz przed nią w zaprzęgu jeszcze trzy konie
"wporęcz". Konie szły raźno. Wóz wjechał nagle w grząskie błoto.
Konie z trudem brnęły i ciągnęły wóz, lecz w końcu wyciągnęły go na twardą
drogę i dalej potoczył się szybko.
Poniedziałek
rano, drugi dzień świąt. Edek przyniósł kartkę, "Zettel", przenoszący
mnie na blok 15. Sam też miał taką kartkę na blok 15. W wystawieniu tych
kartek pomógł Edkowi kolega 173. Wstałem z łóżka, ubrałem się znowu w moje
ubranie, które leżało w małym pokoiku obok sali i z Edkiem poszliśmy na blok
15. Tu weszliśmy do izby pisarskiej bloku, by zameldować się blokowemu,
Niemcowi. Nastrój tu był świąteczny. Blokowy, najwyraźniej po wódeczce, grał z
zapałem w karty z kapami. Stanęliśmy na baczność i zameldowaliśmy przepisowo i
sprawnie swój przydział do tego bloku. Blokowy powiedział po niemiecku:
- Od razu
widać, że stare numery. Przyjemnie słuchać jak meldują - rozpromienił się. Lecz
nagle zmarszczył czoło: - Wy dlaczego do mego bloku?
- My jesteśmy
piekarze. - Ach, piekarze, no dobrze -
mówił blokowy, zerkając jednocześnie w swoje karty. - A kapo piekarni już wie o
tym?
- Jawohl.
Myśmy z kapo już rozmawiali. On nas przyjmie do pracy.
Kapa piekarni myśmy jeszcze wcale nie widzieli, lecz skoro
postanowiliśmy wprowadzać wszystkie władze obozu w błąd, więc brnęliśmy
dalej zdecydowanie. - No dobrze, dajcie
Zettel i idźcie na salę.
39) Oddaliśmy kartki przeniesieniowe z
bloku 20 na 15 i poszliśmy na salę w środowisko piekarzy. Na sali czekał już na
nas Jasiek, lecz rozmyślnie nie podszedł od razu. Stanęliśmy przed kapem i
powiedzieliśmy, że jesteśmy piekarzami, że umiemy pracować w piekarni
mechanicznej (którą właśnie mieli
uruchomić) i
zostaliśmy jako piekarze przeniesieni na blok 15 i że blokowy nas zna (poznał
co prawda przed chwilą), że jesteśmy starymi numerami i jemu w komandzie wstydu
nie zrobimy. Kapo, który tu siedział za stołem, najwyraźniej był zaskoczony i
niezdecydowany, lecz zanim powziął decyzję, Jasiek już zaczął mu coś szeptać i
uśmiechać się. Kapo też się uśmiechnął, ale nic nie mówił. Potem Jasiek
powtórzył nam, co mówił mniej więcej: "Kapo, to jest dwóch frajerów, co
się nacięło. Oni myślą, że w piekarni to się chleba najedzą i że u nas to taka
lekka praca. Kapo, daj mi ich do nocnego komanda, a ja im dam taką szkołę -
pokazał swoją wielką pięść - że im się po jednej nocy odechce piekarni."
Tymczasem my
wręczyliśmy kapowi na pierwszą znajomość jabłko, cukier i konfitury, które
miałem z paczki przysłanej z domu. Kapo spojrzał z uśmiechem na Jaśka, później
na jabłko i cukier. Może taksował nas, licząc na paczki, które mu możemy
jeszcze dać w przyszłości.
Potem na nas spojrzał i wreszcie powiedział:
"No, popróbujemy, jacy z was piekarze". Dzwon na apel, który ze względu na dzień
świąteczny wypadał przed godziną 11.00, przerwał dalszą rozmowę z kapem i
odwlekał wzajemne zwierzenia się z Jankiem. Apel przeszedł bez przeszkód i
zamieszania. Na razie jeszcze stan obozu się zgadzał.
Stojąc w szeregu myślałem o tym, że jeśli wszystko pójdzie tak, jak
planujemy, to jest to mój ostatni apel w Oświęcimiu. I obliczyłem, że miałem
ich około 2,5 tysiąca. Jak wielka skala porównawcza - w różnych latach na
różnych blokach. Tak, kurs w obozie zmieniał się stale na łagodniejszy.
Po apelu
zebraliśmy się wszyscy trzej na najwyższych łóżkach sali piekarzy i
rozmawialiśmy głośno o rzeczach obojętnych lub o paczkach żywnościowych, gdyż
wokoło siedzieli nieznajomi więźniowie. Od czasu do czasu porozumiewaliśmy się
jednak na temat dla nas zasadniczy. Jasiek, który z Edkiem od razu się
zaprzyjaźnił, udawał, że zainteresował się nami ze względu na nasze paczki
świąteczne. Chodziło o to, żeby dziś jeszcze pójść na noc do piekarni, gdyż
stan jaki wytworzyliśmy, wprowadzając w błąd władze, nie mógł trwać długo. Poza
tym musiałem być niewidoczny dla znajomych więźniów z bloku 6 i dla pracowników
paczkarni, bowiem widzieli mnie zdrowego już na lagrze, a ta wiadomość
zainteresowałaby kapa i szefa paczkarni, po czym mógłbym podzielić los Olka.
Można się było jeszcze spodziewać rozmowy na nasz temat kapa piekarni z
blokowym i wyjaśniłoby się, że ani jeden, ani drugi nas nie znali. Należało
więc postępować szybko i przełamać przeszkody.
Do
piekarni na wieczorną zmianę chodziło ośmiu piekarzy. Było ustalone, że tylu
potrzeba więźniów do piekarni na noc. Tak zapisano w "Blockführerstube" na bramie
i nie można było tego zmienić. W każdym razie, myśmy tego zmienić nie mogli.
Zmiana nocna była obsadzona przez więźniów, którzy nikomu miejsca nie
ustępowali. Dobrą stroną było, że Jasiek był już w tej zmianie, lecz teraz
należało zrobić jeszcze dwa miejsca. Jak przekonać piekarzy bez wzbudzania ich
podejrzeń, żeby nie szli dziś na noc do pracy, a nam ustąpili miejsca. Mogą obawiać
się, że chcemy im odebrać ich posady. Kto wie, może jesteśmy dobrymi piekarzami
(nie twierdziliśmy, że nimi nie jesteśmy) i kapo ich wyrzuci z piekarni, a nas
weźmie na stałe. Tłumaczyliśmy, że otwierana jest piekarnia mechaniczna i że
wszyscy będziemy potrzebni. Że jesteśmy starymi numerami i mamy możność znaleźć
sobie inną pracę, tym bardziej, że oni mówią, iż wcale nie jest tak dobrze i
łatwo, pójdziemy tylko jeden raz, zobaczymy, jaka to praca i więcej nie będziemy
chcieli - znajdziemy sobie inne miejsce. Trudno wyszczególniać tu wszystkie
argumenty i sposoby jakimi operowaliśmy, jednocześnie jednak musieliśmy udawać,
że nie zależy nam aż tak bardzo i w tym czasie podsuwać im cukier, pierniki,
jabłka. Rozdaliśmy wszystkie paczki, jakie mieliśmy za wyjątkiem małego pudełka
z miodem, który dostałem z domu. Sprawa szła bardzo opornie.
Zdecydowaliśmy dawno, że z piekarni wrócić nie możemy, gdyż przede
wszystkim ja (za samowolną zmianę komanda) trafię do SK, poza tym w piekarni
się okaże, że piekarzami nie jesteśmy i już więcej do takiej pracy nas nie
wezmą, a kapo wyrzuci z komanda. Lecz dlatego, żeby nie wrócić, trzeba było
przedtem wyjść. A tu miejsca w zmianie nocnej nie było.
Około
trzeciej po południu jeden z piekarzy zgodził się wreszcie ustąpić swoje
miejsce na dzisiejszą noc, teraz chodziło nam o drugie miejsce. W międzyczasie
biegałem do znajomych po niektóre rzeczy. Na blok 6 poszedłem bardzo ostrożnie
po potrzebne mi rzeczy, niby dla chorego plt. 40 (blok 18a), który o moim planie
wiedział. U niego zmieniałem dwa razy buty. Byłem u por. 76 (blok 27), który
dał nam na drogę ciepłą bieliznę - granatowe spodnie narciarskie, które
włożyliśmy pod spód. Kolega 101 (blok 28) dał mi na drogę granatową wiatrówkę.
Brakowało
czasu, a wciąż jeszcze nie było miejsca w piekarni dla drugiego. Biegnąc z
długimi butami, które po wypróbowaniu nie nadawały się, bo były niewygodne,
natknąłem się prawie na starszego obozu. Postawiłem je na korytarzu bloku 25
pod drzwiami blokowego 80 i z braku czasu nie mogłem już wejść, żeby cokolwiek
wyjaśnić. Wybiegając z bloku 25 wpadłem na kpt. 1, którego bez wyjaśnień
serdecznie pożegnałem. Przebrałem się częściowo na bloku 22a w obecności płk.
122, kpt. 60 i kolegi 92. Z górnych łóżek, patrząc na szybkie ruchy przy
wkładaniu pod pasiak wiatrówki i spodni narciarskich, kiwali głowami z
przejęciem. Kpt. 60 z humorem powiedział swoje ulubione powiedzonko: "Uuu,
niedoooobrze". Potem pożegnałem przyjaciela 59, który na drogę dał mi
trochę dolarów i marek. Resztę przygotowań do drogi robiłem na górnym łóżku u
przyjaciela, por. 98, przy tym pdch. 99 spał w najlepsze więc nie budziłem go.
Na bloku 15 doczekaliśmy godziny siedemnastej z minutami, aż wreszcie
znaleźliśmy takiego piekarza, który - czy to z powodu, że chciał mieć w
bogatych więźniach "starych numerach" przyjaciół w przyszłości, czy
może chciał w nocy odpocząć - nabrał do nas zaufania, że go nie wykiwamy i
pracy mu nie odbierzemy i zgodził się.
O
osiemnastej byliśmy gotowi. Jasiek przebrał się w cywilne ubranie, które mu od
por. 76 już jakiś czas temu wykombinowałem, gdyż jako unterkapo mógł wyjść do
pracy za drutami w cywilnym ubraniu. Wzdłuż pleców, w pasie i na spodniach miał
szerokie, jaskrawe lampasy, czerwoną farbą malowane. Nikt nie wiedział, ma się
rozumieć, że lampasy te malował kolega 118, rozpuszczając proszkowaną farbę w
wodzie, a nie w pokoście.
O godzinie
18.20 esesman od bramy donośnym głosem wołał: "Bäckerei!" Na ten
sygnał my wszyscy, którzy należeliśmy już do nocnej zmiany piekarni,
wybiegliśmy z bloku 15 i popędziliśmy do bramy. Dzień był słoneczny, obóz
świętował, więźniowie zażywali spaceru. W biegu od bloku do bramy spotkałem
kilku kolegów, którzy z największym zdziwieniem spoglądali na mnie, gdzie ja
biegnę z piekarzami, kiedy mam taką dobrą pracę w paczkarni. Poznałem twarze
por. 20 i ppor. 174, lecz się ich nie obawiałem. Uśmiechnąłem się do nich, byli
to moi przyjaciele.
Przed
bramą ustawiliśmy się w dwa szeregi do wymarszu. Do końca nie byliśmy pewni,
czy któryś z piekarzy, co nam miejsce ustąpił, nie rozmyśli się jeszcze i nie
przybiegnie pod bramę. Wtedy któryś z nas, nowych, musiałby zostać. Obaj
musielibyśmy pójść sami, bo nawet jeśli by się chcieć wycofać, już by nie można
spod bramy tego zrobić. Lecz stanęło nas razem ośmiu, tylu, ilu było trzeba.
Otoczyło nas aż 5 esesmanów. Podczas liczenia nas przez okienko z
"Blockführerstuby" Scharführer rzucił w kierunku naszej eskorty:
"Paßt auf!". Czyżby się czegoś domyślali? Lecz był powód inny. Był to
poniedziałek, dzień, w którym zawsze zmieniała się eskorta piekarzy, obejmując
tę służbę na cały tydzień.
Ruszyliśmy w
drogę.
Pomyślałem
wtedy, ile to razy przekraczałem tę bramę, lecz nigdy tak jak teraz. Teraz
wiedziałem, że wrócić w żadnym razie nie mogę. Już z tego powodu poczułem radość i jakby skrzydła. Lecz do odlotu było
jeszcze daleko.
Maszerowaliśmy
szosą koło garbarni. Dawno tutaj nie byłem. Przechodząc, rzucałem wzrokiem na
budynki, dziedziniec, w myśli przebiegając wszystkie tu prace moje i postacie
kolegów, z których część już nie żyła.
W miejscu
gdzie wypada szosa, którą szliśmy od obozu na inną, przy której stały domy
miasteczka, rozdzieliliśmy się na dwa oddziałki. Dwóch piekarzy i aż trzech
esesmanów poszli szosą w prawo, w kierunku mostu, do małej piekarni.
Niewspółmiernie wielka eskorta dla tamtych dwóch i mała dla nas, gdyż z nami
sześcioma poszło tylko dwóch esesmanów, była spowodowana tym, że ci trzej
esesmani kombinowali jakąś świąteczną popijawę.
40) My pomaszerowaliśmy w lewo. Wreszcie
ujrzałem wielką piekarnię, wychodzącą na nasze spotkanie dzienną zmianę
piekarzy, drzwi groźne, okute, wielkie i plac zmagań o nasze życie na
dzisiejszą noc.
Po wejściu
do piekarni, szliśmy w lewo - w osobnej izbie, złożony był węgiel. Tam ulokowaliśmy
nasze rzeczy, rozbierając się całkowicie z powodu wysokiej temperatury.
Było tam dosyć ciemno. Ułożyliśmy osobno każdy swe rzeczy, rozdzielając
na takie, które należało wziąć i na takie, co mieliśmy zostawić - pasiaki. Z dwóch naszych esesmanów, jeden, mniejszy,
jakby tknięty przeczuciem od razu zaczął oglądać drzwi wejściowe, kiwać głową i
mówić, że nie są zbyt pewne. Wymowny Jasio zaczął z uśmiechem wmawiać w niego,
że jest wprost odwrotnie. Drzwi ciężkie, okute, zamykają się na wielki zamek,
od którego klucz nosi esesman przy pasie, drugi klucz zapasowy wisi we
wgłębieniu w murze za szybką, którą dla wyjęcia klucza trzeba by było rozbić.
Podejrzliwość esesmana podyktowana była może przeczuciem, lecz i
obowiązkowością, którą tu od pierwszego dnia chciała wykazać nowa warta. Pod
tym względem poniedziałek wygodnym dniem nie był. Pod koniec tygodnia esesmani
już może przez kilka dni przyzwyczaili się nieco do pracowników i byli
nieuważni, nie tak czujni.
Nowa zmiana warty dawała ten plus, że przyszła tu tak jak my z Edkiem,
po raz pierwszy i nie wiedziała, że my jesteśmy nowi, toteż w obserwowaniu
pracowników piekarni nie robiła różnicy między nami a innymi więźniami.
Co robiliśmy
w piekarni? Wypiekiem chleba kierowali cywilni piekarze, którzy przychodzili tu
z miasteczka, pracując również na dwie zmiany. Przez noc musieliśmy wypiec
określoną ilość bochenków chleba. Zespół piekarzy, który nie zrobił w czasie
swej pracy odpowiedniej ilości bochenków, szedł do bunkra - cywilni piekarze i
więźniowie razem. Toteż był gwałtowny pośpiech przy pracy. Przez noc musieliśmy
zrobić pięć wypieków; pięć razy we wszystkie piece chleb wsadzić i pięć razy
wyjąć.
Mieliśmy
próbować wyjścia z piekarni po drugim wypieku, gdyż po pierwszym było zbyt
wcześnie. Tymczasem przeszedł pierwszy, drugi, trzeci i czwarty wypiek, a my
wciąż jeszcze nie mogliśmy wyjść z piekarni. Tak jak przy pasjansie karty muszą
się ułożyć i trzeba robić najrozmaitsze ich przekładanie i tasowanie, by
pasjans się udał, tak również i tu krzyżujące się przebiegi piekarzy po mąkę,
piłowiny, węgiel, wodę, odwożących gotowe już bochenki, wzajemnie sobie
krzyżowały drogi w najrozmaitszych kierunkach, gmatwane jeszcze przez
chodzących w ślad za nimi dozorujących esesmanów, musiały również tak się
układać, by umożliwić nam znalezienie się w pewnym momencie w pobliżu drzwi nie
objętych wzrokiem ani esesmana, ani piekarzy. A stawką tego pasjansa było
życie.
Byliśmy
zamknięci w piekarni z powodu konieczności wykonywania pracy, która musiała być
robiona szybko i nie mogliśmy hamować biegu pracy innych piekarzy. Oblewaliśmy się
potem z powodu wielkiego gorąca. Piliśmy wodę nieomal wiadrami. Usypialiśmy
czujność esesmanów i piekarzy, robiąc wrażenie, że zajęci jesteśmy tylko pracą.
We własnych oczach byliśmy, jak rzucające się, zamknięte w klatce zwierzęta,
pracujące całym sprytem nad ułożeniem warunków wyjścia z klatki, koniecznie
jeszcze tej nocy. Godziny biegły. Pasjans gmatwał się, nie układał, wyjście na
razie było nie do zrealizowania. Możliwości to się zwiększały, to znowu
zmniejszały. Napięcie nerwów to słabło, to przybierało na sile.
Drzwi były na widoku. Esesmani chodzili w przód i w tył podchodząc do
samych drzwi. Okna, zamkniętego na kłódkę otworzyć nie można było, gdyż koło
niego stale ktoś się kręcił. Gdy minął poniedziałek, a po północy rozpoczął się
wtorek, sytuacja uległa pewnemu odprężeniu. Jeden z esesmanów położył się i
spał, albo udawał, że śpi; w każdym razie nie chodził. Piekarze też wszyscy
byli przemęczeni. Gdy koło godziny drugiej gotów był wypiek czwarty i pozostał
tylko jeden, wtedy piekarze zrobili dłuższą przerwę i zaczęli się posilać.
Nasza trójka
nie miała spokoju. Janek ubierał się już po kryjomu. My z Edkiem maskowaliśmy
jego ruchy, niby przez gorliwość wożąc to węgiel, to wodę, przygotowując je do
ostatniego wypieku.
W rzeczywistości przygotowywaliśmy się do ostatecznego wysiłku -
dokonania wyjścia. W pewnej chwili, gdy esesman szedł do drzwi w kierunku
hali, Janek, wiedząc, że odwróci się dopiero za dwie trzy minuty, wymknął się w
ubraniu, szybko odkręcił mutrę, która poddała się żelaznym rękom Janka łatwo i
wypchnął śrubę z zaczepem, który upadł za drzwiami. W powrotnej drodze esesmana
Jasio zniknął w komorze z węglem. My chodziliśmy z taczkami po węgiel. W
następnej turze wędrówki esesmana od drzwi, gdy był do nich odwrócony plecami,
Jasio szybko i bezgłośnie odsunął dwa rygle górne i dwa dolne. My, kursując z
taczkami, zasłanialiśmy drzwi naprzemian. Piekarze, zmęczeni, siedzieli bądź
leżeli wszyscy w wielkiej hali. Rygle zajęły więcej czasu niż mutra. Jasiek w
ubraniu, już na oczach esesmana, wszedł do ubikacji, która była tuż przy
drzwiach. Esesman nie zwrócił uwagi na to, że był on ubrany, może jako nowy sądził,
że nad ranem jest to rzecz normalna.
Na razie niby szło dobrze. Nagle stała się rzecz nieprzewidziana.
Tknięty jakimś przeczuciem, czy może wprost bezmyślnie, esesman podszedł do
drzwi, stanął przy nich, twarzą do nich o jakieś pół metra i zaczął je oglądać.
Odstawiłem taczkę mimo iż stałem za nim o jakieś 4 metry. Edek również zamarł z
przerażenia koło stosu węgla. Obaj czekaliśmy tylko głośnego krzyku esesmana
jako hasła, by rzucić się na niego, obezwładnić i związać. Dlaczego nic nie
zauważył? Czy w ogóle miał oczy otwarte, czy też może śnił o czymś - tego
już potem nigdy zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam, że i on musiał się nad tym
nazajutrz głowić w bunkrze. Odwrócił się od drzwi i pomaszerował spokojnie w
stronę pieców. Gdy był od drzwi o jakieś 6 metrów, Jasiek wyślizgnął się z
ubikacji, ja skoczyłem cicho po rzeczy i w sekundę później gwałtownie
naciskaliśmy z Jasiem na drzwi.
W tej chwili Edek, tuż za plecami jednego esesmana rzucił się z nożem
szybko i bezgłośnie w stronę łóżka ze śpiącym drugim esesmanem i ... po przecięciu kabli w dwóch miejscach wziął jego
kawałek na pamiątkę! W tym czasie drzwi naciskane przez nas wyginały się
łukiem, lecz nie puszczały. Esesman odchodził powoli, był od nas 8, za chwilę -
9 metrów. Wzmogliśmy nacisk na drzwi, które wygięły się jeszcze bardziej, lecz
wciąż nie puszczały. Edek w tym czasie od łóżka esesmana skoczył po ułożone
swoje rzeczy w komorze węglowej. Jasiek zdwoił siły, u mnie zdwojone było
napięcie wszystkich nerwów - drzwi jednak wydawały się mocniejsze od nas.
Włożyliśmy w nacisk na drzwi cały wysiłek, na jaki nas było stać, gdy wtem...
gwałtownie i bezdźwięcznie rozwarły się one przed nami. Powiało chłodem na
rozpalone nasze głowy, błysnęły gwiazdy na niebie, jakby mrugając
porozumiewawczo. Wszystko to zmieściło się jakoś w jednym mgnieniu oka.
Skok w ciemną przestrzeń i bieg w kolejności: Jasiek,
ja, Edek. Jednocześnie sypnęły się za nami strzały. Jak biegliśmy szybko -
trudno opisać. Kule nas nie tknęły. Rwaliśmy powietrze w strzępy szybkimi
ruchami rąk i nóg.
Gdy byliśmy
mniej więcej sto metrów od piekarni, zacząłem krzyczeć: "Jasiek,
Jasiek...", lecz Jasiek gnał naprzód jak koń wyścigowy. Gdybym mógł go
dopędzić, chwycić za ramię. Odległość między nami trzema wciąż była jednakowa,
pędziliśmy wszyscy równomiernie.
Strzałów za
nami było dziewięć. Potem ucichło. Esesman przypuszczalnie rzucił się do
telefonu. Ten, co spał, na pewno przez pierwszą minutę był całkowicie
zdezorientowany.
Chciałem
zatrzymać Jaśka, miałem bowiem w planie kierunek ucieczki pod kątem prostym w
prawo od tego, w którym mknęliśmy. Udało mi się to mniej więcej po 200-300
metrach. Jasiek zwolnił, ja dopadłem go, Edek dobiegł również.
- No, co? -
pytał Jasio zdyszany.
- Teraz już
chyba nic - odrzekłem.
- Mówiłeś,
że masz dalszy plan marszu?
Zgadzało
się, plan miałem. Miałem przebrnąć Sołę i iść drugą stroną rzeki w kierunku
odwrotnym - wprost na obóz i dalej na południe, na Kęty. Lecz bieg Jaśka w
kierunku północnym wszystko zmienił. Teraz już zawracać było zbyt późno. Było
po drugiej nad ranem. Należało się spieszyć.
- Więc co
teraz? - pytali koledzy.
41) - Nic. Ubierajmy się - rzekłem. - Ja
poprowadzę dalej.
My dwaj byliśmy prawie w kąpielówkach, z węzełkami z ubrań pod pachą.
Biegliśmy dotychczas w pewnej odległości od rzeki, lecz
wzdłuż Soły,
na północ. Teraz, po przebraniu się i pozostawieniu dobrze ukrytych w krzakach
spodni w pasy, które przez omyłkę wzięliśmy ze sobą, poprowadziłem nas na sam
brzeg rzeki (lewy), i brzegiem, krzakami dalej na północ. Edek zapytany, czy ma
paczkę ze sproszkowanym tytoniem, oświadczył, że miał, ale się w biegu wszystko
wysypało. Jeśliby puścili psy po śladach, nawąchają się tej tabaki. Tytoń ten
suszyłem i starłem na tabakę już bardzo dawno, jeszcze pracując w łyżkarni,
skąd mieliśmy niegdyś przygotować ucieczkę dla kolegów. Teraz co prawda zbyt
szybko się wysypała, lecz zawsze mogła nieco chronić ślady.
Nie
zmieniając raz obranego kierunku na północ, mieliśmy przed sobą widły rzeczne.
Soła wpadała do Wisły, lecz przed tym jeszcze przez Sołę w prawo był most
kolejowy, podług zebranych wiadomości, strzeżony stale przez wartownika.
- Tomek,
gdzie idziesz? - pytał Jasio.
- Nic nie
gadaj. Nie mamy wyjścia innego i nie mamy wiele czasu. Idziemy możliwie
najkrótszą drogą.
Zbliżaliśmy się do mostu. Szedłem pierwszy, miałem gumą podbite
podeszwy. Za mną o 10-15 kroków szedł Jasio, a na końcu Edek. Ostrożnie,
obserwując budkę z lewej strony na przyczółku mostu, wszedłem na nasyp kolejowy
i most. Koledzy szli za mną. Cicho stąpając, zaczęliśmy jednak dość szybko
posuwać się po moście. Przeszliśmy już trzecią część, potem połowę, zbliżaliśmy
się do przeciwległego brzegu, do końca mostu... Na razie szliśmy bez
przeszkód... Wreszcie, gdy most się skończył, skoczyliśmy szybko w lewo, z
nasypu na łąkę czy pole. Niespodziewanie dla nas most przebrnęliśmy bez
przeszkód. Posterunkowi musieli się gdzieś zabawiać w przyjemnym towarzystwie
na święta...
Dalej, z
lewej strony toru, obrałem kierunek na wschód, wzdłuż Wisły. Orientować się
było łatwo, niebo było pełne iskrzących gwiazd. Już czuliśmy się w jakimś
stopniu wolni. Od całkowitego uczucia wolności dzieliło nas jeszcze ciągle
niebezpieczeństwo.
Rozpoczęliśmy
bieg na przełaj. Z prawej strony zostawało miasteczko Oświęcim. Przesadzaliśmy
rowy, przebiegaliśmy w poprzek drogi, biegliśmy po zaoranych polach i po
łąkach, zbliżaliśmy się do Wisły, to znów oddalali, w zależności od skrętów
rzeki. Później dopiero mogliśmy podziwiać, ile człowiek potrafi znieść, gdy
pracują wszystkie nerwy. Zdobywaliśmy wznoszące się w górę zaorane pola,
zjeżdżaliśmy po cementowanych skarpach, wdrapywaliśmy się jak koty na skraj
regulowanych jakichś kanałów. Ominął nas, dopędzając, jakiś pociąg, gdy szliśmy
wzdłuż torów.
Wreszcie po kilku kilometrach - jak nam się wtedy wydawało -
dziesięciu, lecz było trochę mniej zza wyniosłości ujrzeliśmy przed nami,
na naszej drodze płoty, baraki, wieżyczki, druty... Przed nami był obóz i tak
dobrze znane nam pełzanie świateł reflektorów. W pierwszej chwili zdębieliśmy.
Lecz w następnej wywnioskowaliśmy, że jest to filia naszego obozu, tak zwana
Buna.
Nie mieliśmy
czasu na zmianę kierunku. Świt barwił już niebo. W tempie przyspieszonym
zaczęliśmy obóz obchodzić z lewej strony. Zetknęliśmy się z drutami. Zsuwaliśmy
się znowu i drapali po skarpach. Przechodziliśmy kanały po kładce. W jednym
miejscu ostrożnie stąpaliśmy po kładce, przez którą, pieniąc się, przelewała
się woda. Omijaliśmy druty, obchodząc je w wodzie. Wreszcie i ten obóz został
za nami.
Dobiegliśmy
(bo ciągle jeszcze byliśmy zdolni biec) do brzegu Wisły i brzegiem zaczęliśmy
posuwać się dalej, szukając na wszelki wypadek miejsc do ukrycia się we dnie.
Już dniało. Nie było dla nas większej osłony. Ciemny pasek lasu czernił
się daleko na horyzoncie. Zrobiło się jasno zupełnie. Tuż, przy brzegu
Wisły, stała wieś. Na wodzie kołysały się łódki, własność mieszkańców tej
wioski. Postanowiłem przepłynąć łodzią przez Wisłę. Łodzie były przycumowane
łańcuchami do wbitych pali. Łańcuchy zamknięte na kłódki. Obejrzeliśmy
łańcuchy. Jeden z nich był połączony z dwóch kawałków za pomocą śruby. Jasiek
wyjął klucz (kawał sztaby z otworem na mutrę), którym odkręcał śrubę w
piekarni. Zaskoczył nas znowu zbieg okoliczności. Klucz akurat pasował na
mutrę. Odkręciliśmy mutrę, łańcuch rozszedł się na dwoje.
Wschodziło
właśnie słońce. Wsiedliśmy do łódki i odbiliśmy od brzegu. W każdej chwili mógł
ktoś wyjść z domów wioski, odległych zaledwie od nas o kilkadziesiąt kroków.
Kilkanaście metrów przed przeciwległym brzegiem łódź natknęła się na mieliznę.
Nie mieliśmy czasu na spychanie. Skoczyliśmy do wody i brnęliśmy dalej pieszo,
brodząc po pas aż do brzegu. Zgrzane przez całonocny bieg ciało i stawy zareagowały.
Na razie nic jeszcze nie czuliśmy, szybko wyskakując na brzeg Wisły.
W odległości dwóch kilometrów od nas był ciemny pas lasu. Las - tak
bardzo przeze mnie kochany, do którego tęskniłem przez kilka lat, w tym
wypadku był zbawieniem, był pierwszą prawdziwą zasłoną w terenie, która nas
mogła ukryć. Nie można powiedzieć, żeśmy do tego zbawienia pobiegli; biec nie
mieliśmy już sił. Szliśmy przyspieszonym krokiem, ale czasami z braku sił
zwalnialiśmy tempo.
Słońce
świeciło już jasno. W oddali słychać było warkot motocykli na szosach, może
nawet w pościgu za nami... A myśmy szli wolno. Moje i Edka ubrania, z bliska
może nieco podejrzane, z daleka mogły ujść jako ciemne, nie rażące sylwetki.
Natomiast piękny, cywilny garnitur Jasia raził z daleka krzyczącymi
przeraźliwie czerwonymi pasami.
W oddali widoczni byli jacyś ludzie pracujący na polu. Musieli nas
widzieć. Las zbliżał się powoli. Dziwne - po raz pierwszy w życiu poczułem
zapach lasu z odległości blisko stu metrów. Nasze zmysły dobiegł potężny
aromat, przemiły świergot ptaków, powiew wilgoci, zapach żywicy. Wzrok się
zagłębiał w bliską już tajemniczość boru. Weszliśmy za kilkanaście pierwszych
drzew i legliśmy na miękki mech. Leżąc na wznak wysyłałem ponad wierzchołki
drzew myśl, która radośnie zwijała się w wielki znak zapytania. Metamorfoza. Co
za kontrast z obozem, w którym, zdaje mi się, przeżyło się tysiąc lat.
Szumiały
sosny, lekko kołysząc swe ogromne czapy wierzchołków. Niebieszczyły się skrawki
przestworzy pomiędzy konarami drzew. Świeciły brylanty rosy na listkach krzewów
i traw. Słońce miejscami wnikało złotymi promieniami, rozświetlając życie
tysięcy małych istnień - świat żuczków, meszek, motyli. Świat ptaków, jak przed
tysiącem lat, nadal tak samo w określonych ramach zwijał się, zbiegał, tętnił
własnym życiem. A jednak pomimo tylu odgłosów, panowała tu cisza, cisza
ogromna, cisza izolowana od wrzasku ludzkiego, od wszelkich podłostek bliźnich,
cisza, w której nie było człowieka. Myśmy się nie liczyli. Dopiero wracaliśmy
na ziemię. Do grona ludzi mieliśmy dopiero być zaliczeni. Jakże bardzo byliśmy
radzi, że jeszcze ich nie widzimy. Zdecydowaliśmy być od nich jak najdalej, jak
długo to będzie możliwe.
Bardzo długo
bez ludzi trwać jednak byłoby trudno. Jedzenia wcale nie mieliśmy. Na razie
jeszcze wielkiego głodu nie odczuwaliśmy; jedliśmy sałatę zajęczą, piliśmy wodę
ze strumyka.
Byliśmy zachwyceni wszystkim. Cały świat był dla nas kochany. Tylko nie
ludzie. Miałem pudełko miodu przysłane z domu i łyżeczkę. Kolejno częstowałem
przyjaciół i siebie, każdemu jedną łyżeczkę.
Leżąc,
omawialiśmy wypadki tej nocy. Jasio miał łysinę, więc nakrycia głowy nie
potrzebował. My z Edkiem mieliśmy ostrzyżone głowy. Żeby ukryć brak włosów
przed ludźmi, wzięliśmy z piekarni, z rzeczy piekarzy, dwie czapki cywilne,
lecz Edek zgubił swoją podczas biegu przez krzaki w nocy. Teraz zawiązał
chusteczkę na głowie. Dlatego nazwaliśmy go: Ewunia. Jasio dla odmiany nazwał
się: Adamem, i patrząc na jakąś zieloną gałąź za nazwisko
obrał:
Gałązka. Pięknie pasowało do jego 90 kilogramów wagi. Po wypraniu przez Jasia czerwonych pasów na
garniturze w strumyku i po wysuszeniu przeze mnie zamoczonych w bucie czterech
banknotów, pomaszerowaliśmy dalej na wschód, idąc lasami, niewielkie tereny
otwarte przeskakując, większe obchodząc brzegiem lasu. Zasadą było - jak
najdalej od ludzi.
Przed samym wieczorem mieliśmy niewielkie zajście z gajowym, który
zobaczył nas z pewnej odległości, gdy zjadaliśmy resztę miodu i chcąc nas
zatrzymać, zabiegł nam drogę. Wtedy wlazłem w młodniak, który nam wyrósł tu w
porę i był tak gęsty, że można się było poruszać tylko pełzając. 42) W młodniaku poleciłem zmienić
kierunek i wybrnęliśmy z niego przy szosie. Przeskoczyliśmy szosę i znowu
zaszyliśmy się w młodniak. Gajowy stracił ślad; myśmy się trzymali szosy, bo
prowadziła zgodnie z napisami na słupach do miejscowości Z., która leżała na
naszej trasie. Do miejscowości tej zbliżyliśmy
się już po
zachodzie słońca. Na górze przed mieściną wznosiły się ruiny zamku. Okoliliśmy
teren otwarty przed miasteczkiem z lewej strony, przebrnęliśmy szosę pomiędzy
domkami i udaliśmy się na zalesione wzgórze wprost do ruin zamku. Tu, na zboczu
wzgórza, zakopani w zeszłoroczne liście legliśmy zmęczeni okropnie, by
zasnąć...
Tak minął wtorek, 27 kwietnia. Edek zasnął natychmiast. My z Jaśkiem
mieliśmy po zimnej kąpieli zapalenie stawów, a ja jeszcze na dodatek
zapalenie nerwu kulszowego. Ostatnią godzinę marszu przemogłem tylko siłą woli.
Prócz bólu w prawym biodrze miałem ból w stawach kolan, szczególnie dotkliwy
przy schodzeniu z pochyłości; stąpałem zaciskając zęby. Teraz leżąc, odczuwałem
mniejszy ból, lecz ciągle jednak mi dokuczał. Jasiek, leżąc, bólu nie czuł i
zasnął również. Ja usnąć nie mogłem. Korzystając z tego, zacząłem rozważać, co
robić dalej.
O osiem
kilometrów stąd była granica pomiędzy Śląskiem przyłączonym do Trzeciej Rzeszy,
a Generalnym Gubernatorstwem, przez którą mieliśmy się przedostać. Układałem
plany przez długie godziny, już na wpół drzemiąc, jak dobrnąć, jak przejść
granicę i gdzie się udamy potem. Raptem oświeciła mnie zbawcza jakaś myśl - aż
usiadłem na liściach i syknąłem z bólu. Przypomniał mi się rok 1942. Praca w
łyżkarni, gdzie na stanowisku pisarza był kolega 19, z którym rozmawialiśmy
często bardzo szczerze. Mówił mi on o tym, do kogo pisuje listy, że stryj jego
jest księdzem tuż przy samej granicy, że parafia księdza leży po obu stronach i
że proboszcz jeździ za granicę i może jechać z furmanem, którego mu wolno
ewentualnie za granicą zostawić... Do miejscowości, gdzie krewny mego
przyjaciela był proboszczem, było 7 lub 8 kilometrów.
Edek przez
sen zaczął coś mówić, początkowo niewyraźnie, lecz potem pytał jakiegoś Bronka
czy przyniósł dla niego chleb (był głodny, więc w nocy marzył o jedzeniu).
Nagle zerwał się z posłania i zapytał głośno, aż się Jasiek zbudził: "No
co? Przyniósł chleb?"
- Kto miał
przynieść chleb? - No, Bronek...
- Uspokój
się, kochany. Widzisz, jest las, zamek i my, śpiący w liściach. Śniło ci się.
Edek się położył. Lecz teraz ja się podniosłem. Była godzina czwarta.
Postanowiłem rano dotrzeć do księdza. Mieliśmy niewiele kilometrów, lecz
bolące stawy. Ja, z bólem w kolanach, ledwo ruszałem nogami. Jasiek, ociągając
się, wstał, lecz się zatoczył i zaczął się zsuwać po pochyłości wzgórza. Z bólu
w stawach o mało nie zemdlał. A jednak opanowaliśmy się. Pierwsze kroki były
ciężkie i bolesne, szczególnie schodzenia z pochyłości. Ten odcinek, nieco
krążąc, szliśmy dość długo. Początkowo bardzo wolno, potem troszkę prędzej.
Jasiek, żeby
zasięgnąć języka, jako najprzyzwoiciej ubrany i nie potrzebujący ukrywać braku
włosów na łysej głowie, podszedł do udającego się do roboty wieśniaka i
gawędził z nim idąc.
Zbliżyliśmy
się do miejscowości II. Na zalesionym wzgórzu widoczny był kościółek.
Jasiek
odszedł od wieśniaka, połączył się z nami i powiadomił nas, że miejscowość, o
którą nam chodziło to właśnie teren wokół wzgórza z kościołem.
Lawirując między polami doszliśmy do drogi, przy której stał urząd
celny. Sama granica była dalej na wzgórzu. Była godzina 7.00. W urzędzie
było już paru ludzi, którzy nam się przyglądali badawczo z pewnej odległości.
My jednak przeszliśmy drogę w poprzek, potem strumyk jakiś, idąc mostkiem i
szliśmy dalej na oczach ludzi, starając się iść raźno i wesoło. Doszliśmy
wreszcie do zalesionego wzgórza i po wejściu na jego zbocze, upadliśmy na
ziemię okropnie zmęczeni. I jakby na nas czekając, odezwał się dzwon z wieży
kościoła, który stał tuż, na szczycie pagórka.
- Trudno
Jasiu, bracie kochany, musisz iść do kościoła. Ty wyglądasz po ludzku i w
kościele możesz być tylko ty jeden z naszej trójki, bo możesz być bez czapki.
Wysłałem Jaśka do księdza, któremu miał powiedzieć o tym, że byliśmy
razem, tam w piekle, z księdza bratem, Franciszkiem i jego dwoma synami:
Tadkiem i Lolkiem.
Jasio
poszedł i długo nie wracał. Wreszcie przyszedł z miną niewyraźną i powiedział
nam, że doczekał się księdza w kościele, bo miał odprawić mszę i że z nim
rozmawiał, lecz ksiądz nie chciał wierzyć, że z Oświęcimia udało nam się uciec
i wprost oświadczył, że lęka się, by to nie była jakaś pułapka. Ja myślę, że
gdy ujrzał Jaśka uśmiechniętą od ucha do ucha gębę, to trudno mu było, słysząc
o Oświęcimiu, od razu uwierzyć, że Jasiek tam siedział przeszło dwa i pół roku.
I że udało mu się stamtąd uciec.
Wysłałem
Jasia znowu, gdyż msza mogła się kończyć i pouczyłem dokładnie, który z
krewnych na jakim bloku mieszkał, gdzie pojechali bratankowie, na jakim bloku
ich ojciec zastał, a nawet, co pisali w listach na ostatnie święta Bożego
Narodzenia...
Jasio poszedł. Msza się skończyła. Jasio wszystko księdzu powiedział,
dodając, że w krzakach leży dwóch jego kolegów, którzy nie mogą wyjść ze względu na włosy i dziwne ubranie. Ksiądz
uwierzył i przyszedł razem z Jasiem do nas. Tu nad nami załamał ręce. Uwierzył
ostatecznie we wszystko. Zaczął do nas co pół godziny przychodzić w zarośla,
przynosząc nam mleko, kawę, bułki, chleb, cukier, masło i inne specjały.
Okazało się, że to wcale nie był ten ksiądz, o którym myśmy myśleli - tamten
również tu był, lecz o dwa kilometry dalej. Ten proboszcz znał tamtego i całą
historię jego rodziny, co w Oświęcimiu siedziała. Nie mógł nas pod dach
swój wprowadzić, gdyż zbyt wielu ludzi kręciło się stale na jego dziedzińcu.
Nam i tu było bardzo dobrze wśród młodych świerków i krzewów. Ksiądz dał nam
jakieś lekarstwo do natarcia stawów. Napisaliśmy tu pierwsze listy do rodzin,
które wysłane zostały przez księdza.
Wieczorem,
gdy się zupełnie ściemniło, ksiądz dał nam dobrego przewodnika. A jednak są
dobrzy ludzie na świecie - powiedzieliśmy wtedy sobie. Tak się kończyła środa,
28 kwietnia.
Pożegnaliśmy księdza. Stawy kolanowe już mniej bolały. Poszliśmy
wieczorem o godzinie 10.00 za przewodnikiem by przejść granicę. Przewodnik
długo prowadził, kluczył, potem wskazał miejsce i powiedział: "Tu jest
najlepiej!" Sam się cofnął.
Możliwe, że
było tu najbezpieczniej, teren był zawalony ściętymi drzewami, drutami i
przekopany rowami, że straż graniczna przypuszczała, iż tędy nikt nie pójdzie i
pilnowała innych odcinków.
Pas
szerokości może 150 metrów przebrnęliśmy dopiero po godzinie. Dalej już szliśmy
szybko, terenem różnym, przeważnie już teraz trzymając się drogi. Była noc
ciemna. Nie groziło nam rozpoznanie z odległości. Mogliśmy tylko natknąć się na
patrol, lecz czujność i jakiś zwierzęcy instynkt prowadził nas na razie
szczęśliwie. Czasami, gdy droga przybierała kierunek dla nas nieodpowiedni, skręcaliśmy,
idąc na przełaj, orientując się według gwiazd, brnąc przez lasy, wpadając w
jary, drapiąc się na zbocza. Przez noc przeszliśmy, zostawiając za sobą, jak
nam się wydawało, wielki kawał terenu.
Pierwszy brzask zastał nas w jakiejś wielkiej wsi, która się ciągnęła
kilometrami. Szosa we wsi skręcała w lewo. Nam wypadał kierunek w prawo, na
skos. Ponieważ zobaczyliśmy z lewej, daleko, grupkę pierwszych w tym dniu
ludzi, więc skręciliśmy w prawo i poszliśmy dalej polami, a później łąkami. Słońce wzeszło. Był czwartek. Teren był
całkowicie otwarty. Posuwać się w dzień było ryzykownie. Znaleźliśmy wielki
krzak i w nim przesiedzieliśmy cały dzień, nie mogąc zasnąć z tego powodu, że
był na podmokłym gruncie, a siedząc na kamieniu lub gałęziach krzaka trudno
było
usnąć.
Wieczorem, gdy słońce zaszło, lecz było jeszcze widno, Jasiek wyszedł na
rozpoznanie w kierunku naszego marszu. Zjawił się wkrótce, przynosząc
wiadomość, że w pobliżu jest Wisła z prawej strony i że chcąc utrzymać
dotychczasowy kierunek, należy ją tu przepłynąć. Są łodzie i jest przewoźnik,
który może nas przewieźć na drugi brzeg.
Zdecydowaliśmy przepłynąć łodzią przewoźnika. Podeszliśmy do rzeki.
Przewoźnik zmierzył nas wzrokiem. Wsiedliśmy do łódki. Łódź odbiła od
brzegu. Wylądowaliśmy szczęśliwie po drugiej stronie. Po zapłaceniu markami
przewoźnik jeszcze dziwniej na nas spojrzał.
43) Przed nami były III i samo
miasteczko IV. Szliśmy główną drogą przez mieścinę. Ludzie po pracy wracali do
domu. Spóźnione krowy spieszyły do zagród. Stojący przy swoich domach
gospodarze, przyglądali się nam ciekawie. Chciało nam się bardzo jeść i napić
się czegoś gorącego. Noce były zimne. Ja ostatnio spałem z niedzieli na
poniedziałek w szpitalu w Oświęcimiu, lecz wejść do domów, do ludzi nie
zdecydowaliśmy się jeszcze. Przy końcu miasteczka, z lewej strony przy bramie
swego domu stał jakiś starszy człowiek i patrzył na nas. Cała sylwetka była tak
sympatyczna, że powiedziałem do Edka, żeby zapytał o mleko.
Edek
podszedł i spytał, czy nie można kupić mleka. Gospodarz zaczął nam kiwać ręką i
zapraszać do domu, mówiąc: "Chodźcie, chodźcie, dam wam mleka". Było w
jego słowach coś takiego, co niepokoiło, wyglądał jednak tak uczciwie, że
zdecydowaliśmy się wejść do jego domu.
Gdy
przedstawił nam już swoją rodzinę, żonę i dzieci, wtedy stanął przed nami i
powiedział: "Ja was o nic pytać nie będę, ale wy tak nie chodźcie."
Potem wyjaśnił, że sam wiele w tamtej wojnie przeszedł, że nic nie chce
wiedzieć. Nakarmił nas kluskami, jajami, chlebem i gorącym mlekiem, następnie
zaproponował nocleg w stodole, gdzie zamknąłby nas na klucz.
- Wiem -
powiedział - że mnie nie znacie i możecie się obawiać, toteż nie nalegam, lecz
jeśli mi wierzycie, zostańcie i bądźcie spokojni.
Miał taką
twarz, oczy i całą powierzchowność uczciwą, że zostaliśmy. W nocy, zamknięci w
stodole, znowu pod kluczem, a jednak spaliśmy spokojnie, na prawdziwej poduszce
od lat nie widzianej. Tak skończył się czwartek, 29 kwietnia.
Rano otworzył nam sam gospodarz, bez żandarmów. Nakarmił, napoił.
Nagadaliśmy się serdecznie. Zmieniliśmy pieniądze. Był to szczery, uczciwy
Polak, patriota. Więc są ludzie na świecie. Nazywał się 175. Cała jego rodzina
serdecznie nas przyjmowała. Powiedzieliśmy, skąd idziemy. Napisaliśmy znowu
listy do rodzin. Ma się rozumieć, nie na adresy znane władzom z Oświęcimia.
Po śniadaniu
poszliśmy dalej - polami, lasami, zostawiając V i VI z lewej strony. Dalej
szliśmy na VII. Z piątku na sobotę nocowaliśmy w jakiejś pojedynczo stojącej w
polu chałupie, gdzie mieszkała para młodych małżonków z dziećmi. Przyszliśmy
późno, wyszliśmy zanim wstali rano. Zapłaciliśmy, podziękowaliśmy i poszliśmy
dalej. Ominęliśmy VII i szliśmy na lasy VIII.
Była
sobota, 1 maja, gdy weszliśmy w lasy pachnące żywicą. Pogoda była piękna,
słońce kładło przez konary złote plamy na usianej igłami ziemi. Wspinały się
wiewiórki, przebiegały sarny. Prowadziliśmy na zmianę ja z Jaśkiem, Edek
stanowił ariergardę. Dzień mijał na razie bez wypadku. Chciało nam się jeść.
Po południu
od 14.00 prowadził Jasio. Weszliśmy na szeroką drogę, która szła dla nas w
odpowiednim kierunku. Około 16.00 podeszliśmy do jakiegoś szerszego ruczaju,
przez który był most. Za mostem stały budynki; z lewej strony drogi leśniczówka
i parę szop, z prawej - inne zabudowania. Jasio szedł odważnie wprost na most i
na leśniczówkę. Zbyt długo nam się wszystko udawało, więc przestaliśmy być
ostrożni. Wprowadziło nas w błąd to, że nie było widać żadnej krzątaniny, a
zielono pomalowane okiennice leśniczówki były wszystkie zamknięte.
Przechodząc
koło leśniczówki spojrzeliśmy na dziedziniec, który był za nią i rozciągał się
do szop.
Na dziedzińcu maszerował w kierunku drogi i naszym, żołnierz niemiecki
(możliwe że żandarm) z karabinkiem w ręku. Na pozór, zewnętrznie nie
reagowaliśmy wcale, żeby możliwie długo maszerować dalej, a byliśmy już za
leśniczówką jakieś 10 kroków. Cała nasza reakcja w takiej chwili działa się
wewnątrz. Inaczej zareagował żandarm: "Halt!", lecz my maszerujemy
dalej niby nic nie słysząc. - Halt! - rozlega się ponownie za nami i
jednocześnie słychać szczęk repetowanego karabinu. Zatrzymujemy się spokojnie
wszyscy z uśmiechniętymi minami. Żołnierz jest za ogrodzeniem dziedzińca,
jakieś 30-35 metrów od nas. Z szopy odległej o 50 metrów wychodzi szybko drugi
żołnierz. Więc my mówimy: "Ja, ja, alles gut" - i spokojnie zawracamy
w ich kierunku.
Widząc nasz
spokój, pierwszy żołnierz, który miał broń gotową do strzału, opuszcza
karabinek. Wówczas, widząc to, mówię spokojnie: "Chłopcy, wiać!". I
rzucamy się wszyscy w różne strony do ucieczki. Jasiek pod kątem prostym do
kierunku marszu w prawo, Edek wzdłuż drogi w kierunku marszu, rowem, a ja
pomiędzy nimi w prawo na skos. Jak biegliśmy, to znowu opisać trudno. Każdy
biegł jak umiał. Skakałem przez pnie, ogrodzenie szkółki, krzaki. Strzelano w
nas bardzo wiele razy, gwizdało koło uszu często.
W pewnej chwili czułem gdzieś, chyba w podświadomości, że teraz któryś
mierzy we mnie. Szarpnęło coś prawym ramieniem. Pomyślałem, że drań trafił,
lecz nie czułem bólu. Biegłem dalej, szybko się oddalając. Zobaczyłem Edka, z
lewej strony, daleko. Krzyczałem na niego. Zobaczył i zaczęliśmy się zbliżać,
biegnąc we wspólnym kierunku. Byliśmy już dobrych 400 metrów od leśniczówki, a
tamci wciąż strzelali. Ponieważ nas już widzieć nie mogli, sądziłem, że
strzelają w Jaśka... może go zabili...
Tymczasem z
Edkiem siedliśmy na wykrocie. Musiałem opatrzyć krwawiącą nieco ranę. Miałem
przestrzelone prawe ramię, bez naruszenia kości. Poza tym muśnięte miałem
ubranie. Spodnie i wiatrówka razem przestrzelone były w czterech miejscach.
Edek proponował pozostać w wykrocie, lecz ja sądziłem, że będzie lepiej
wydostać się szybko z tego rejonu, gdyż Niemcy mogą telefonicznie się
porozumieć i zrobić większą obławę. Po zawiązaniu chusteczką rany, ruszyliśmy
dalej z Edkiem na wschód. Myślałem, że z Jaśkiem mogło być niedobrze, gdyż
strzelano długo w jego stronę.
W godzinę
później przyszliśmy do jakiejś wioski, gdzie wprost powiedzieliśmy, że jesteśmy
"chłopcy z lasu", że było nas trzech, a teraz jest dwóch. Słyszeli
strzały, może przyjaciela zabito... Ci poczciwi ludzie dali nam mleka i chleba,
no i przewodnika, który nas zaprowadził do promu. Promem przepłynęliśmy rzeczkę
i znaleźliśmy się w jakiejś większej wsi.
Tu znowu spotkaliśmy niemieckich żołnierzy, lecz oni szukali we wsi
jedzenia, na nas wcale nie zwracając uwagi, sądząc przypuszczalnie, że
jesteśmy tutejszymi mieszkańcami.
Wreszcie po
opuszczeniu tej wioski ujrzeliśmy z dala miejscowość IX, najbliższy cel naszego
marszu. Ponieważ jednak mieszkanie rodziny 164 było po drugiej stronie
miasteczka, a było już w pół do ósmej wieczór (godzina policyjna była tu od
ósmej) przez miasteczko ze względu na nasz wygląd nie chciałem iść, więc na noc
zostaliśmy z Edkiem na strychu u jednego gospodarza, do którego domu doszliśmy,
okalając miasteczko od strony północnej i wschodniej.
Rano w niedzielę, 2 maja, wybraliśmy się w niedaleką już drogę do
państwa 176. Zbliżyliśmy się do ich domu i na ganku ujrzeliśmy starszego
pana i panią, teściów 164, oraz młodą panią - jego żonę, i córeczkę Marysię.
Gospodarze uśmiechnięci, powitali nas uprzejmie i o nic nie pytając, zapraszali
do domu. W mieszkaniu przedstawiliśmy się jako koledzy 164. Gospodarze
zapraszali nas do pomieszczeń, gdzie po otwarciu drzwi do jednego z pokoi
zobaczyliśmy na łóżku śpiącego smacznie... Jasia. Po obudzeniu go rzuciliśmy
się sobie w objęcia.
Jasio,
ubrany przyzwoicie, już wczoraj wieczorem przeszedł miasteczko i zjawił się
tutaj. Tym się tłumaczyło, że gospodarze - uprzedzeni przez Jasia, że
przybędziemy - nic nam nie mówiąc, zapraszali nas z uśmiechem do domu.
Ubranie Jasia i tłumoczek, co niósł pod pachą, były przestrzelone w
kilku miejscach; on sam nie był ranny. Moja rana była niegroźna. Udało nam
się więc wszystkim.
U państwa
176 i od pani 177 doznaliśmy tak wielkiej serdeczności i gościnności, jak tylko
we własnej rodzinie i we własnym domu po długim niewidzeniu
doznać by
można było. Tu powinniśmy chyba po kilka razy dziennie powtarzać, że są jednak
ludzie na tym świecie...
Opowiadania
o przeżyciach w Oświęcimiu wspólnych z przyjacielem naszym, a drogim dla nich
164 słuchane były z wielkim zainteresowaniem, z uczuciem serdecznym i
życzliwością. Po zapoznaniu się i zdobyciu wzajemnego zaufania, wymieniając
umówione hasła, prosiłem, by mnie skontaktowano z kimś z organizacji wojskowej.
W parę godzin później rozmawiałem już z Leonem 178, którego po wymianie haseł
prosiłem o kontakt z miejscowym komendantem
44) placówki. Kolega Leon przedstawił mi
możliwości porozumienia się z dwoma panami. Jeden z nich był z rejonu
północnego IX, a drugi z rejonu południowego, mieszkał stąd o 7 kilometrów w
miejscowości X. Powiedziałem, że jest mi wszystko jedno, więc Leon
zaproponował, że pójdziemy może do komendanta w miejscowości X, gdyż to jest
jego przyjaciel.
Gościłem u państwa 176 przez niedzielę i poniedziałek. We wtorek (4
maja) rano, ubrany w przyzwoite ubranie kolegi Leona, szedłem obok niego do
X. Jasio i Edek pozostali nadal życzliwie u państwa 176.
Dzień był
piękny, słoneczny. Szliśmy, rozmawiając wesoło. Leon prowadził ze sobą rower,
na którym miał wrócić do domu, gdyż przypuszczał, że komendant placówki zatrzyma
mnie gościnnie u siebie.
Idąc myślałem nad tym, że tyle sensacji i dramatów miałem w ciągu
ostatnich lat i oto skończyły się wszystkie. A los tymczasem przygotował znowu
wielką, sensacyjną tym razem niespodziankę...
Mniej więcej
w połowie drogi, w jakimś lasku, usiedliśmy na pniach, by odpocząć. Spytałem
Leona przez ciekawość, jak się nazywa komendant placówki, do którego idziemy,
bo i tak przecie poznam go wkrótce. Leon wyrzekł dwa słowa - imię i nazwisko.
Dwa słowa... Dla innych słowa zupełnie zwykłe, dla mnie były to słowa szokująco
niezwykłe. Niezwykły był to i niesamowity przypadek, dziwny zbieg
okoliczności... Komendant placówki nazywał się tak, jak ja się nazywałem w
Oświęcimiu.
Więc to
pod jego nazwiskiem siedziałem tyle dni w piekle, a on o tym nic dotąd nie
wiedział. I teraz właśnie do niego mnie wiodła droga, do właściciela tego
nazwiska. Los? Ślepy los? Jeśli naprawdę
był to tylko los, to na pewno nie był ślepy.
Zatkało
mnie, przestałem mówić, a Leon spytał: "Co pan tak zamilkł?" - Ech,
nic, zmęczyłem się trochę...
Obliczałem
właśnie, ile przesiedziałem w Oświęcimiu. Było ich, w tym piekle za drutami,
947. Prawie już tysiąc.
- Chodźmy
prędzej - powiedziałem - Czeka pana i komendanta placówki pewna niezwykła niespodzianka.
- Jeśli tak,
to chodźmy.
Zbliżaliśmy
się do pięknej miejscowości X, położonej w dołach i na pagórkach, z pięknym
zamkiem na wzgórzu. Idąc, myślałem: no tak, tu przecież w IX, fikcyjnie się
urodziłem. Tu jeździł niegdyś 158, by załatwić sprawę moją u księdza 160.
Na werandzie domku położonego wśród ogrodu siedział jakiś pan z
małżonką i córeczkami. Podeszliśmy do nich. Kolega Leon szepnął mu, że może
mówić otwarcie. Ja się przedstawiłem nazwiskiem, które nosiłem w Oświęcimiu. On
odpowiedział: "Ja też jestem..."
- Ale ja
jestem Tomasz - dodałem. - Ja też jestem
Tomasz - odrzekł zdziwiony.
Kolega Leon
przysłuchiwał się tej rozmowie zdumiony. Pani obserwowała mnie również.
- Ale ja
jestem urodzony - tu wymieniłem dzień, miesiąc i rok, który tyle razy w
Oświęcimiu należało powtarzać przez lata przy każdej zmianie bloku lub komanda,
przy spisach robionych przez kapów. Pan
omalże się zerwał z miejsca:
- Jak to,
panie?! To są moje dane!
-
Tak, to są pana dane, lecz ja przeżyłem pod nimi znacznie więcej od pana - i
opowiedziałem mu, że siedziałem w Oświęcimiu przez dwa lata i siedem miesięcy,
a teraz stamtąd uciekłem. Różni ludzie
różnie mogliby na to zareagować. Mój imiennik i właściciel nazwiska, które
przez tyle dni, zdawało się być moim, rozwarł ramiona. Ucałowaliśmy się
serdecznie i staliśmy się przyjaciółmi od razu.
- Lecz jakże
to się stało? - pytał.
Spytałem,
czy zna panią dr 83 z Warszawy? Tak jest. Mieszkał tam? Tak. Robiono tam dla
niego dowód, wyjechał wcześniej, zanim dowód był gotowy. Potem ja skorzystałem
z tego dowodu jako jednego z kilku lipnych, które posiadałem w tym czasie.
U państwa
179 mieszkałem 3,5 miesiąca. Przesłaliśmy wiadomość przez przyjaciół do księdza
160, żeby w księdze metrykalnej gumką wymazał napisane niegdyś ołóweczkiem koło
nazwiska mego imiennika dane tak wówczas potrzebne.
Tu
montowałem oddział przy pomocy 84 i 180, chcąc ewentualnie, jeśli z Warszawy
przyjdzie akceptacja mego planu, uderzyć na Oświęcim po porozumieniu się z
kolegami w obozie. Mieliśmy z kolegą 180 trochę broni i mundurów niemieckich.
Napisałem list do rodziny, do przyjaciela 25, który niegdyś wysłany był z
Oświęcimia dzięki ucieczce, z raportem, a obecnie był w Warszawie i pracował w
jednym z działów Komendy Głównej. Napisałem do XI list do 44, który również był
wysłany z Oświęcimia z raportem i także przez ucieczkę, chcąc nawiązać kontakt
dla dalszej pracy.
1
czerwca z Warszawy przyleciał jak na skrzydłach mój przyjaciel 25, przywożąc mi
cenne wiadomości, że pani E.O., do której pisałem listy z Oświęcimia, szczęśliwie
mieszka nadal w tym mieszkaniu. Gestapo straszyło odpowiedzialnością tylko
rodzinę. Nie mieli żadnej racji ani interesu wkraczać z interwencją do osoby w
ich mniemaniu znajomej tylko. Do rodziny mojej śladu nie mieli i nie znali
nazwiska.
25 przywiózł
mi również dowód i pieniądze. Omówiłem z nim sprawę, tłumacząc, że do Warszawy
nie pojadę na razie, póki mam nadzieję, że mi na Oświęcim z zewnątrz już teraz
pozwolą uderzyć. Chyba że będzie wyraźny rozkaz - wtedy do Warszawy przyjadę.
Przyjaciel, zmartwiony nieco, że samotnie wraca, pomimo że obiecał rodzinie
przywieźć mnie ze sobą, odjechał do Warszawy.
5 czerwca
zjawił się miejscowy gestapowiec i esesman z Oświęcimia najpierw u matki Tomka
(mego imiennika) i pytali panią, gdzie jest jej syn. Odpowiedziała, że mieszka
w pobliżu od wielu lat. Przyjechali do Tomka. Ja byłem wtedy bardzo blisko.
Esesman musiał już być poinformowany przez miejscowego gestapowca, że 84
mieszka tu od dawna. Spojrzał tylko na jego twarz i na trzymany papier w ręku
(pewnie porównywał z moją fotografią z wypchniętymi policzkami), spytał, czy
owoce będą na jesieni i odjechał.
W pracy w X
poznałem pierwszorzędnych ludzi i wartościowych Polaków, prócz państwa 179
jeszcze p. 181.
Następnie przyjaciel 25 przysłał z Warszawy paczkę z najnowszymi
środkami walki z najeźdźcą i list, w którym pisał, że w Warszawie bardzo
przychylnie się ustosunkowali nie do akcji na Oświęcim (a miałem taką
nadzieję), lecz do odznaczenia mnie za pracę w Oświęcimiu. Przyjaciel wciąż też
miał nadzieję, że sprawa zezwolenia na akcję pójdzie dobrze. Tymczasem w lipcu
otrzymałem list z tragiczną informacją o aresztowaniu gen. Grota. Wobec
sytuacji nieco gorączkowej w Warszawie, zrozumiałem, że teraz odpowiedzi w
sprawie Oświęcimia nie mogę tu oczekiwać i zdecydowałem pojechać do Warszawy.
23 sierpnia byłem już w Warszawie. We wrześniu przyjechał do Warszawy
Jasio, w grudniu - Edek. Pracowałem w Warszawie w jednej z komórek KG. Przedstawiałem
odpowiednim czynnikom sprawę pozostałych w Oświęcimiu kolegów i potrzebę
wyraźnego postawienia tam organizacji.
Dowiedziałem
się, że 161 będąc na Pawiaku, sypał górę organizacji w Oświęcimiu, że poszedł
na pracę dla Niemców. Został zwolniony z Pawiaka i chodził po Warszawie z
pistoletem w kieszeni, wkrótce został zlikwidowany na Placu Napoleona.
Byłem w
kontakcie listowym z kolegami w Oświęcimiu przez ich rodziny na wolności.
Podtrzymywałem na duchu, lecz uważałem, że to za mało. Wkrótce przyszła
wiadomość, że zginęli przez rozstrzelanie /może na skutek zeznań 161/ szereg
przyjaciół w Oświęcimiu, z góry naszej tam organizacji.
Widziałem na
liście do wykończenia w Kedywie nazwisko Westrycha Wilhelma, który mnie kiedyś
ratował w Oświęcimiu. Wiedziałem, że jest drań, lecz nawet jeśli bym chciał coś
w tej sprawie zmienić, było za późno, gdyż koło nazwiska była notatka: wykonane
dnia...
Spotkałem
idącego ulicą Sławka, z którym kuliśmy razem w Oświęcimiu kilofami, marząc o
tym, że on mnie kiedyś na obiad w Warszawie zaprosi. Obaj byliśmy optymistami
i, jak mówili wtedy ludzie, myśleliśmy nierealnie. I oto obaj znowu spotkaliśmy
się w Warszawie żywi. On niósł jakąś paczkę i na mój
widok omal nie wypuścił jej z rąk. Obiad jadłem nieraz
u niego i to według menu, które układaliśmy w piekle.
Mieszkałem w
domu, skąd poszedłem w 1940 roku do Oświęcimia i gdzie pisywałem listy do pani
E.O., tylko o piętro wyżej. Dawało mi to zadowolenie z
45) powodu pewnego wyzwania w stosunku do władz. Nikt
nigdy do końca okupacji nie zjawił się u pani E.O. w sprawie mego zniknięcia z
Oświęcimia. Do siostry Jasia ani do rodziny Edka również nikt nie przyszedł.
Przedstawiałem plan akcji na Oświęcim szefowi planowania akcji Kedywu
("Wilk"-"Zygmunt") w jesieni 1943 roku, który mi
powiedział: "Po wojnie pokażę panu taki plik akt na temat Oświęcimia,
gdzie są i wszystkie meldunki pana."
Napisałem
ostatni raport na temat Oświęcimia na 20 stron maszynowego pisma i na ostatniej
stronie koledzy, którzy meldunki wieźli, napisali mi własnoręcznie co, komu i
kiedy w tej sprawie składali. Zebrałem takich oświadczeń osiem, gdyż reszta
kolegów albo nie żyła, albo była w Warszawie nieobecna. Prócz pracy w pewnym dziale K.G. zajęty byłem
opiekowaniem się rodzinami więźniów Oświęcimia żyjących, lub tych, którzy
zginęli. Pomagał mi w tym kolega 86. Pieniądze na zapomogi dostawaliśmy przez
dobrze zorganizowaną komórkę złożoną z trzech pań 182, które poświęcały wiele
pracy więźniom i ich rodzinom. Przez panie te zawiadomiony byłem razu pewnego,
że jest ktoś, w czyim regionie pracy leży Oświęcim. Że jest
"pistolet", doskonale pracę postawił i może przez niego będzie można
dotrzeć do więźniów w Oświęcimiu, gdyż ostatnio kontakt przez organizację w
terenie się urwał. Pan ten wyjeżdżał już i nie mogłem go zobaczyć, ponieważ
jednak tak dobrze pracę prowadził i twierdził, że może wejść w kontakt z
więźniami, chciałem ułatwić mu drogę i podałem nazwisko kolegi, więźnia
Oświęcimia Muzyna, żeby powołał się na Tomasza i dla orientacji powiedziałem
mu, że Tomasz wyszedł na Wielkanoc.
Wśród pewnych kolegów spotykałem kilka razy kolegów z Oświęcimia,
którzy wcale pewnymi nie byli (zwolnieni dawniej), lecz ci sądzili, że ja
też jestem zwolniony. 10 czerwca 1944
roku na Marszałkowskiej ktoś raptem otworzył ramiona i powiedział: "No,
nie wierzę, żeby ciebie z Oświęcimia wypuścili." Ja odpowiedziałem, że
również nie wierzę, że wypuścili jego. Był to Olek 167. Ten szczęściarz jak kot
zawsze na cztery łapy spadał. Wkręcił się jako lekarz z SK do transportu do
Ravensbrück i stamtąd uciekł.
Zawiadomiły
mnie panie 182, że ten, co pracuje w rejonie Oświęcimia znowu tam jedzie i chce
mnie widzieć. Pospieszyłem na spotkanie. Przyszedłem parę minut wcześniej przed
przyjściem tego pana. Panie dyskretnie pozostały w innym pokoju, czekając, co
wyjdzie ze spotkania takich asów. Czekałem chwilę, sądząc, że przyjdzie jakiś
orzeł. Drzwi się otworzyły i ... wtoczyła się kuleczka - mała, łysa, z zadartym
noskiem. No, wygląd zewnętrzny niczego nie mówi. Siadamy i pan ten energicznie
przystępuje do sprawy w te słowa: "A co, żebym ja wziął deskę i namalował
murzyna? I tak z tą deską z namalowanym Murzynem pod mur Oświęcimia się
podsunął?" Wstałem, przepraszając i
poszedłem do pań: "Z kim panie mnie skontaktowały? Czy można z nim
rozmawiać poważnie?" - Ależ można.
To jest doskonały organizator i ... - tu wymieniły stopień.
Wróciłem,
myśląc, że widocznie taki ma sposób rozpoczynania rozmów i nakazując sobie
cierpliwość. Pan ten, gdy zająłem miejsce przy stole, powiedział wtedy, widząc,
że jakoś ten murzyn mi nie odpowiada: "Albo może nie Murzyna, a
namalowałbym św. Tomasza, albo babkę wielkanocną?"
Dusiłem się
teraz od wewnętrznego śmiechu i myślałem, że połamię krzesło, w które wpijałem
palce obu rąk aż do bólu, by śmiechem nie wybuchnąć. Wstałem i powiedziałem, że
dzisiaj niestety rozmowa nasza nie dojdzie do skutku, bo spieszę gdzie indziej.
To nie jest mój wymysł, tak było naprawdę.
W końcu
lipca 1944 roku, tydzień przed powstaniem, ktoś zatrzymał mnie jadącego rowerem
ulicą Filtrową, wołając: "Hallo". Zatrzymałem się niechętnie, jak
zawsze w czasach konspiracji. Podszedł do mnie jakiś pan. W pierwszej chwili go
nie poznałem, lecz trwało to tylko moment. Był to mój przyjaciel z Oświęcimia,
kpt. 116.
W powstaniu braliśmy udział z Jaśkiem na jednym odcinku. Opis naszych
poczynań i śmierć mego przyjaciela opisana jest w historii I Batalionu
"Zgrupowania Chrobry II". Edek
dostał w akcji 5 kul, lecz szczęśliwie wyszedł z tego.
W akcji
powstania był ciężko ranny przyjaciel 25. Spotkałem również w akcji powstania
przyjaciela 44.
Potem, gdzie
indziej, spotkałem kolegów, którzy siedzieli prawie do końca w Oświęcimiu
(styczeń 1945 r.): 183 i 184. I było mi niezmiernie miło, gdy opowiadali o echach
ucieczki przez piekarnię. O tym, że obóz śmiał się z wyprowadzenia w pole władz
obozu i o tym, że żadnych represji w stosunku do kolegów nie było. Za wyjątkiem
pilnujących nas esesmanów, którzy siedzieli jakiś czas w bunkrze.
Podaję tu
liczbę ludzi, którzy zginęli w Oświęcimiu.
Gdy wychodziłem z Oświęcimia zapamiętałem numer bieżący 121 tysięcy
z czymś. Żyjących, takich, którzy wyjechali transportem i zwolnionych było około 23 tysięcy.
Zginęło około 97 tysięcy numerowanych więźniów.
Nie ma to
nic wspólnego z ilością ludzi, których masami, bez ewidencjonowania, gazowano i
palono. Tych, na podstawie obliczeń codziennie notowanych przez pracujących w
pobliżu komanda, do chwili mego wyjścia z Oświęcimia, zginęło ponad dwa
miliony.
Podawałem te
liczby oględnie, żeby nie przesadzić, raczej codziennie podawane liczby
należałoby przedyskutować dokładnie.
Koledzy,
którzy tam dłużej siedzieli i byli świadkami gazowania dziennie po osiem
tysięcy ludzi podają liczbę plus minus pięciu milionów ludzi.
Teraz
chciałem jeszcze powiedzieć, co czułem w ogóle wśród ludzi, gdy się znowu
pomiędzy nimi znalazłem, wracając z miejsca, o którym naprawdę można
powiedzieć: "Kto wszedł, ten umarł. Kto wyszedł, ten się narodził na
nowo". Jakie wrażenie odniosłem nie wśród tych najlepszych lub
najgorszych, lecz w ogóle w całej masie ludzkiej po powrocie do życia na ziemi.
Czasami
wydawało mi się, że chodząc po wielkim domu, otworzyłem nagle drzwi do jakiegoś
pokoju, gdzie są same dzieci... "aaa!... dzieci się bawią..."
Tak, był
przeskok zbyt wielki w tym, co dla nas było ważne, a co za ważne uważają
ludzie, czym się kłopoczą, cieszą i martwią.
Lecz to
jeszcze nie wszystko... Zbyt widocznym
stało się teraz powszechne jakieś krętactwo. Biła wyraźnie w oczy jakaś praca niszcząca
nad zatarciem granicy pomiędzy prawdą a fałszem. Prawda stała się tak
rozciągliwa, że naciągano ją, przysłaniając wszystko, co ukryć było wygodniej.
Skrzętnie zatarto granicę pomiędzy uczciwością a zwykłym krętactwem.
Nie to jest ważne, co
napisałem dotychczas na tych kilkudziesięciu stronach, szczególnie dla tych, co
będą je czytać li tylko jako sensację, lecz tutaj chciałbym pisać tak wielkimi
literami, jakich nie ma, niestety, w maszynowym piśmie, żeby te wszystkie
głowy, co pod pięknym przedziałkiem mają wewnątrz przysłowiową wodę i matkom
chyba tylko mogą dziękować za dobrze sklepione czaszki, że owa woda im z głów
nie wycieka - niech się trochę zastanowią głębiej nad własnym życiem, niech się
rozejrzą po ludziach i zaczną walkę od siebie, ze zwykłym fałszem, zakłamaniem,
interesem dostosowanym sprytnie pod idee,
prawdę, a nawet wielką sprawę. KONIEC Raportu Witolda Pileckiego
W ostatnich miesiącach 1945 r. rotmistrz Pilecki za
namową oficerów II Korpusu i za wiedzą jego dowódcy gen. Władysława Andersa
podjął się utworzenia w niesuwerennym kraju, rządzonym przez komunistów, siatki
informacyjnej i przesyłania zebranych wiadomości do Włoch. Wykonując powierzone
mu zadanie, został wiosną 1947 r. aresztowany w Warszawie, a rok później po
długotrwałym śledztwie i procesie skazany na karę śmierci. Bohaterskiego
rotmistrza zabił w więzieniu na Mokotowie strzałem w tył głowy dowódca plutonu
egzekucyjnego, starszy sierżant Piotr Śmietański. Ciała rodzinie nie wydano,
pochowano w bezimiennej mogile pod płotem cmentarza Powązkowskiego w Warszawie.
Dopiero po latach, 1 października 1990 r., Witolda Pileckiego pośmiertnie zrehabilitowano, anulując stalinowski wyrok.
Dopiero po latach, 1 października 1990 r., Witolda Pileckiego pośmiertnie zrehabilitowano, anulując stalinowski wyrok.
Oprac. Jerzy Poleszczuk
PRZECZYTAJ, SKSERUJ I PRZEKAŻ DALEJ !