Materiał nadesłał Sławek - BÓG ZAPŁAĆ SŁAWKU!
Gdy w połowie kwietnia 2010 roku myśleliśmy
o rozwiązaniu smoleńskiej zagadki, chyba w najczarniejszych snach nie
sądziliśmy, że po 24 miesiącach sprawa
będzie tak tajemnicza, zmanipulowana i zafałszowana.
Nie
mieściło się w głowie, że polski rząd może tak zlekceważyć ten –
wydawałoby się – priorytet nad priorytetami. Okazało się, że nic nie wygra
z „tu i teraz”, bo wracanie do „tam i wtedy” jest zbyt
ryzykowne. Nie doceniliśmy Rosjan. Nie przypuszczaliśmy, że mogą posunąć się aż
tak daleko – do jawnych kłamstw wymierzonych w Polaków, fałszerstw dowodów
(protokołów z sekcji zwłok czy stenogramu zapisu czarnej
skrzynki),
zatajeń (regulaminu lotów na Siewiernym), łamania podstawy prawnej postępowania
(niedopuszczenie polskiego przedstawiciela do oblotu lotniska), a nawet
niszczenia dowodów (rozbijanie szyb we wraku, wycinanie drzew i zasypywanie ziemi).
Oblany
egzamin
Wszystko
przy biernej postawie polskich władz, nieskorych do wezwania międzynarodowej
pomocy, do której jako ważny sojusznik w kilku potężnych strukturach
międzynarodowych mamy pełne prawo. Zamiast szukać wsparcia za innymi granicami,
rządzący Polską uśmiechali się za wschodnią i nucąc pieśń
o dobrosąsiedzkiej współpracy – kulili ogony w pogłębiającej się
bezradności. Jej najwymowniejszym symbolem stała się karykaturalna twarz
Tatiany Anodiny obrażającej honor polskiego generała. Sowiecka generalica
wymierzyła policzek, na który polski premier nie potrafił odpowiedzieć.
Na
pozór to paraliż. Patrząc głębiej, widzimy rodzaj wyrachowania, zimnej
kalkulacji, z której wychodzi, że sami mamy poważne winy do ukrycia, więc
lepiej wszystko zamulić. Zmarłym i tak życia nie przywrócimy, jak mawia
rzecznik rządu. Mieszanka strachu, nieudolności, poczucia kompromitacji
z jednej strony, z drugiej – cynizmu i dezynwoltury
w bardzo niewłaściwych momentach. A może tylko nieudolność? Jeśli
już, to połączona z mówiąc
oględnie problemami w logicznym myśleniu. Trzeba
bowiem być co najmniej skrajnie naiwnym, by sądzić, że nieszkodliwe będzie pozwolenie
Rosji na
pełne
zaplanowanie polskich uroczystości narodowych w Katyniu. Nawet jeśli
decydować się na tak łagodne interpretowanie zachowania ekipy rządzącej, to
i tak nie da się pominąć braku honoru i odwagi przyznania się do
błędów. Nie można nie zauważać, że w miejsce oczekiwanego sypania na głowy
popiołu pojawiło się bezczelne samozadowolenie i wypinanie piersi do
orderów i awansów. I to paskudne rozmywanie odpowiedzialności: „to
nie my, wszyscy są winni, poprzednicy też popełniali błędy, łamali procedury,
nie kupowali samolotów, nie szkolili pilotów”.
A ktoś
przecież tę wizytę zorganizował! Ktoś spotykał się na nieoficjalnych naradach
z rosyjskimi wysokimi urzędnikami
w moskiewskich restauracjach, ktoś
zlekceważył przestrogi o stanie lotniska, ktoś nie zadbał
o sprawdzenie miejsca lądowania prezydenta, komuś było na rękę
rozdzielenie uroczystości. Później ktoś
pozwolił Rosjanom wziąć sobie na wieczne nigdy wrak i czarne skrzynki,
ktoś autoryzował kłamstwo przekopaniu ziemi na metr w głąb, ktoś
wysłał na miejsce tragedii prokuratorów wyposażonych w aparaty
fotograficzne w telefonach komórkowych, ktoś nie zanalizował możliwych
rozwiązań prawnych, ktoś wreszcie bał się poprosić o pomoc Zachód. Janicki,
Kopacz, Miller, dwóch Klichów, Sikorski, Arabski, Parulski, Tusk nigdy nie
mieli sobie nic do zarzucenia. Nikt spośród nich nie poniósł konsekwencji
swoich zaniedbań.
Albo pozostali na stanowiskach, albo zostali przesunięci na nie
mniej ważne, albo wprost awansowali. Jeśli kogoś
odwołano (Edmund Klich, Krzysztof Parulski), to z zupełnie innych powodów
Festiwal kłamstw
Gdy wspomniani wyżej i paru innych . wysokich
urzędników zapewniało o robieniu co w ich mocy i zdawaniu przez
państwo egzaminu, w tle pracowicie mieliły tryby tej najważniejszej
rosyjsko-polskiej propagandowej machiny. Wyprodukowała ona całą stertę
nieprawdziwych informacji. Kłamstwa dotyczyły tak godziny katastrofy, rzekomych
kilku podejść do lądowania, nieznajomości języka rosyjskiego przez pilotów,
prowadzenia akcji ratunkowej, treści stenogramów czarnej skrzynki, dokumentów
z sekcji zwłok, zeznań kontrolerów lotu, istnienia dowodów w postaci
taśmy wideo z wieży, kłótni gen. Błasika z mjr. Protasiukiem,
obecności dowódcy Sił Powietrznych w kabinie pilotów, jak i wielu
innych wątków. Pod dużym znakiem zapytania stoi teoria o uderzeniu
Tupolewa w brzozę. Kłamstwa mieszają się z prawdami. O to chodzi
– by po jakimś czasie nie można było oddzielić jednych od drugich. Przeciętny
człowiek nieinteresujący się codziennie katastrofą smoleńską, indoktrynowany
przez prorządową propagandę nie jest w stanie odróżnić Nie można nie zauważać, że w miejsce oczekiwanego sypania na głowy popiołu pojawiło się samozadowolenie
i wypinanie piersi do orderów fałszerstw od faktów. Nie wie, komu wierzyć.
Nieszczęście tych,
którzy prawdę chowają, polega na tym, że nawet po
długich miesiącach i tysiącach powtórzeń kłamstwo może zostać obnażone. Jasne
oświadczenie prokuratury dotyczące nieobecności gen. Błasika w kokpicie
TU-154M było ostatecznym pogrążeniem komisji Millera. Jej członkom pozostało
przyznać się do tego, że głos dowódcy Sił Powietrznych nie został rozpoznany,
a na „chybił trafił” jemu przypisany. Okazało się, że
kilkudziesięcioosobowa komisja najwybitniejszych – podobno – specjalistów
nabiła nas najzwyczajniej w butelkę. Jeśli coś się nie zgadzało,
dopisywała po swojemu z głowy, czyli z niczego. Kto podjął tę
najważniejszą falsyfikującą decyzję? Tego minister Miller ani jego podwładni
nie chcieli potwierdzić.
Obnażenie
kłamstwa dotyczącego generała Błasika spowodowało pewien przełom. Nawet media
za rączkę prowadzące polityków i „ekspertów”, u których nóg coraz
bardziej ciążyły kule zakłamania, zaczęły przyznawać, że w obliczeniach
prof. Biniendy i dr. Nowaczyka coś jest. Że nie sposób podważyć teorii
ekspertów zespołu parlamentarnego. Choć mainstreamowym dziennikarzom wciąż
brakuje odwagi, by zapytać Jerzego Millera, dlaczego ukrył odczytany przez Amerykanów
ostatni, 38. zapis systemu TAWS, według którego samolot był na zupełnie innej
wysokości niż podano w raporcie MAK i dokumencie polskiej komisji.
Nie dowiedzieliśmy się, dlaczego premier oddał całe śledztwo Rosjanom, dlaczego
amerykańska pomoc nas zawiodła – jaki wpływ miał na to tryb kontaktu z USA
w ostatniej chwili zmieniony przez gen. Parulskiego, dlaczego Jerzy Miller
podpisał dokument pozostawiający Rosjanom czarne skrzynki do końca ich
postępowania sądowego, dlaczego nie przeprowadzono nawet badań wraku.
I być może najważniejsze – dlaczego wykluczono zamach bez zbadania tej
hipotezy. Pytania się mnożyły, władza potęgowała arogancję i marnowała
kolejne miesiące. Dziś możemy już mówić o latach. Odkrywanie prawdy
Wyjaśnianie przyczyn katastrofy trudno postrzegać inaczej niż
w kategoriach gigantycz-
nego
zawodu. Strzępy informacji, z których powoli tkany jest obraz zdarzeń 10
kwietnia, docierają przypadkiem lub nie stamtąd, skąd powinny. Spora grupa
ludzi miała okazję wykazać się znajomością znaczenia pojęcia racji stanu,
podmiotowości, honoru, stanięcia
w obronie
zasad. Zmarnowała ją. Zawiodła. Niepomiernie wiele zawdzięczamy uporowi rodzin
zmarłych. Gdyby nie ich konsekwencja, wytrwałość, a często wręcz odwaga
w zadawaniu pytań i obnażaniu kłamstw, wielu elementów tej tragicznej
układanki byśmy nie poznali. Szkoda, że nie pomogli im
ministrowie
polskiego rządu. Gdyby Tomasz Arabski i Ewa Kopacz nie zarzekali się
w Moskwie, że sekcje zwłok zostały zrobione, i nie zapewnili strony
rosyjskiej o zaplombowaniu trumien na zawsze, dużo wcześniej rodziny, ale
i prokuratura mogłyby przeprowadzić prawdziwe badania ciał ofiar.
Ekshumacje po dwóch latach wiążą się z nieuniknionymi
nieścisłościami. Zanim wojskowi prokuratorzy godzili się na otwieranie
trumien, długie miesiące – z niezrozumiałych powodów – unikali tej
decyzji. Śledczy na początku obiecywali cykliczne konferencje prasowe
podsumowujące kolejne etapy postępowania. Z czasem występowali coraz
rzadziej, mówili coraz mniej, a od ponad dwóch miesięcy zajmują nas
milczeniem, przerywając je lapidarnymi komunikatami płk. Rzepy. Nie byłoby
w tej dyskrecji nic nadzwyczajnego, gdyby miała przynieść efekty. Ale na
takowe mało kto już liczy. Blisko rok temu najważniejsze śledztwo w Polsce
zostało wyrwane spod niezależnego nadzoru. Szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej
próbował uwikłać prokuratora Marka Pasionka w podejrzaną współpracę
z „obcymi” (czyli amerykańskimi) służbami i w przecieki.
Zawiesił nielubianego cywila. Od kilku tygodni Pasionek wrócił do NPW,
a o Parulskim słuch zaginął. Ale swoje generał osiągnął. Nadzieja Całe wyjaśnianie katastrofy
smoleńskiej przy-pomina nieco stawianie warszawskiego pomnika jej ofiarom. To
nie jest kwestia z gatunku „czy”, lecz „kiedy” to się stanie. Bo stanie się.
Prędzej czy
później
monument się pojawi. Trzeba tylko poczekać. Być może „tylko” na zmianę władzy.
Obecna nie chce pielęgnować pamięci o zmarłych. Pozwala z niej drwić.
Podobnie jak z religii. Nie raz już z tą cechą panujących nad nami
Polacy sobie jednak radzili. Bo pamięć jest nam niezwykle trudno usunąć.
Tylko
wydaje się, że np. rozkaz gaszenia zniczy może być zapomniany. Są
obrazy-symbole, których wymazać się nie da. Tłumy na Krakowskim Przedmieściu
i krakowskim rynku. Biało-czerwona od flag na trumnach płyta wojskowego
Okęcia. I ten straszny konwój karawanów jadących na Tor-
war.
Ale też uścisk premierów na miejscu tragedii czy zagubienie na twarzy ministrów
czuwających przy trumnie prezydenta – minister obrony, minister spraw
wewnętrznych i administracji, premier. O czym myśleli w tamtej
chwili? Później niezrozumiały śmiech p.o. prezydenta czekającego na lotnisku na
ciała ofiar. Wojna o krzyż, gaszenie zniczy, zbieranie tulipanów, skrycie
montowana tablica, prezydent stolicy mówiąca o sondażu w sprawie
pomnika
i wreszcie
wykorzystanie na finiszu kampanii wyborczej frustracji wyszydzanych ludzi. Tak
walczono z pamięcią. Ale bez sukcesu Każdego dziesiątego dnia miesiąca
ludzie modlą się na uroczystych mszach, idą w marszach, palą znicze,
składają kwiaty, czuwają w miejscach pamięci.
Nie
tylko wspominają. Czekają tak, jak dwa lata temu Polacy żegnali poległych
w katastrofie smoleńskiej.
AUTOR. Marek Pyza – ur. w 1979 r., dziennikarz radiowy,
prasowy i telewizyjny. pisze w portalu wpolityce.pl oraz tygodniku
„Uważam Rze”. wcześniej w „wiadomościach” Tvp, gdzie zajmował się przede
wszystkim aferą hazardową i katastrofą smoleńską. Wyrzucony z telewizji polskiej
w październiku ub.r.
Wrak Tu-154, czyli porażka
rządu wp.pl | dodane 2012-03-30 Igor Janke
Przez dwa lata od katastrofy, państwo polskie nie jest w stanie odzyskać
swojej własności, wraku polskiego samolotu. Co więcej, polskie państwo
pozwoliło na to, żeby teren po katastrofie nie był przez długi czas
zabezpieczony. By chodzić mógł tam każdy i wybierać sobie resztki sprzętów,
dokumentów, które rozrzucone były w smoleńskej ziemi
Niesprowadzenie wraku Tu-154 do
Polski, świadczy o bezsilności rządu - przyznał Grzegorz Schetyna. Przyznał to,
co jest dość oczywiste. Ciekawe jest to, że te słowa wypowiada polityk
rządzącej Platformy Obywatelskiej. Minister Sikorski tłumaczył, że rząd się
stara, ale mamy "deficyt dobrej woli po stronie rosyjskiej". I
powiedział prawdę. Rząd się stara. Rosjanie nie mają dobre woli - zauważa Igor
Janke w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Problem w tym, jak rząd się stara. Jak bardzo
stanowczo o tym mówi. Nie słyszałem bardzo twardych wypowiedzi premiera Tuska
na ten temat, kierowanych wprost do rosyjskich przywódców. Przez wiele miesięcy
słyszeliśmy za to zapewnienia, że Rosjanie współpracują znakomicie.
Kto na PO-tuska, PSL, SLD i
PO-lkota głosował -TO
piekło uradował, oraz zgubę sobie i POLSCE zgotował !
Oprac. Jerzy Poleszczuk